Jesteś tutaj

Piotr Knasiecki - blog

Komunikat o błędzie

  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in drupal_environment_initialize() (line 705 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/includes/bootstrap.inc).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in drupal_environment_initialize() (line 706 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/includes/bootstrap.inc).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in drupal_environment_initialize() (line 707 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/includes/bootstrap.inc).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in drupal_environment_initialize() (line 709 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/includes/bootstrap.inc).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in drupal_environment_initialize() (line 711 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/includes/bootstrap.inc).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 159 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 160 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 161 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 162 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 163 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 164 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 165 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 166 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in drupal_settings_initialize() (line 799 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/includes/bootstrap.inc).
  • Warning: session_name(): Cannot change session name when session is active in drupal_settings_initialize() (line 811 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/includes/bootstrap.inc).
Obrazek użytkownika Piotr Knasiecki

Deep Blue

Posłuchaj...To się dzieje każdego dnia. Zanurzam się bez butli, coraz głębiej, jakbym bez miary i rozsądku ufał swojej przeponie i płucom. Moje nozdrza zaciska domowej produkcji przyrząd, składający się ze stalowej sprężyny i korka po półwytrawnym winie. Nie mam nawet skafandra (a propos- czy zauważyłaś, że nurkując po śmierć miał na sobie kombinezon w innych barwach, niż ten, w którym posłany został w chwilę potem, zgodnie ze swym życzeniem, w samą głębię, na wieczny odpoczynek?!).Zanurzam się w głębię coraz to bardziej przepastną. Kiedyś nie wrócę z niej. Zostaw mnie tam, głęboko. Niechaj trwam, jak denne osady. Jak wymarłe przed wiekami koralowce. Zostawię Cię, gdy koło mojego żywota wykona pełen obrót. Nie wiem- kiedy to nastąpi. Oby dzielił mnie od tej chwili bezkresny horyzont czasu. Stanie się tak jednak kiedyś, albowiem dni nasze są policzone. Nie powstrzymuj wtedy łez, jak powstrzymujesz na co dzień czułe gesty i słowa, których pod moim adresem publicznie wypowiadać nie powinnaś. Płacz bez odrobiny skrępowania i wstydu. Pozwalam Ci na to już teraz.
Schodząc pod powierzchnię liczę się za każdym razem z tym, że mogę nie wrócić, że oto może po raz ostatni dotknąłem zmurszałych desek pomostu, a moich nozdrzy nigdy już nie wypełni woń butwiejącego drewna. Z wierzchu wyprażony na słońcu, od spodu pomost jest omszały i kudłaty; zwiesza nad nieruchomą taflą bokobrody wodorostów i długie warkocze alg. Za każdym razem, nim jego detal rozpłynie się w ciemnościach głębin, przez myśl przemyka mi, że nie każdy oglądał go z tej perspektywy?że oto znów wstępuję w szeregi członków elitarnego klubu, by zaznawać tego, co nie wszystkim dostępne? Architektura oślizgłych okrąglaków znika jednak z oczu tak szybko, że snuć tej myśli dalej nie mam chęci. Światło przygasa stopniowo, z każdym pokonanym metrem. Przysiągłbym, że sam Bóg cedzi je przez coraz gęstsze sita. Z nieuchronnością równie płynną narasta cisza. Pozostawiony na powierzchni gwar dociera jak światło gwiazd tak bardzo oddalonych, że nie istniejących już być może? Zastanawialiśmy się nad tym kiedyś, pamiętasz? że oto widok najjaśniejszej na niebie gwiazdy jest być może już jej powidokiem tylko...że nasze oczy, łudząc się jej pięknem, tak naprawdę odbierają tylko ostatnie jej promienne tchnienie, jakie wydała na długi czas przed tym, nim znana Tobie ze słyszenia Ewa zerwała to pieprzone jabłko? W połowie dystansu dzielącego mnie od wyznaczonej sobie granicy, zaczynam odczuwać zimno. Z początku jest doznaniem powierzchownym tylko, choć przykrym. Stopniowo jednak sprawia coraz większy ból, angażujący nie tylko receptory samego naskórka; czuję jak długie, posrebrzane igły zanurzają się bezlitośnie w moich mięśniach i stawach. Kokon zimna otula mnie coraz ściślej utrudniając ruchy. Bolesne zdrętwienie palców, spotęgowane niedokrwieniem, stawia pod znakiem zapytania powrót stamtąd.
Któregoś razu nie wrócę na powierzchnię. Do Ciebie, klęczącej na zmurszałym pomoście dla głębinowych nurków, wpatrującej się w lustro głębokiego błękitu.

Obrazek użytkownika Piotr Knasiecki

Alpejski szlak

Powinnaś być tu teraz ze mną
Jak klamra tkwiąca w nagiej skale
Uginająca się pode mną
Lecz dźwigająca mnie wytrwale

Lub jak ten węzeł, co swym splotem
Przetrwaniu memu szansę stwarza
Powinnaś być tu lecz dość o tem
Co być powinno się nie zdarza

Garść śniegu skronie moje studzi
Gdy w płuca resztki tlenu chwytam
Nie ma tu zwierząt nie ma ludzi
Jest tylko góra w mgłę spowita

Obrazek użytkownika Piotr Knasiecki

Śmierć

Podmiejski przystanek tonął w strugach deszczu. Pogrążał się zarazem w gęstniejącym zmierzchu, nadciągającym nie wiadomo skąd, niczym lęk zakradający się wieczorami do mrocznej czeluści dziecięcej garderoby. "Mamo?! Jesteś?!".
Był sam.
Okupował przystankową ławkę, mokrą teraz i nieprzyjazną. Miał ją na wyłączność.
Rozłożył wymiętą popołudniówkę, by zabić oczekiwanie, jednak mokry podmuch złożył natychmiast gazetę z tą samą wprawą, z jaką dzieci składają papierowe latawce.
Zaklął szpetnie.
Postawił kołnierz płaszcza i strusim sposobem schował głowę.
Autobus, ten na który zazwyczaj umiał zdążyć po wyjściu z pracy, uciekł tym razem.
Jego kierowca, ten sam od lat, przypiekał sobie pewnie właśnie czubki palców dopalając skręta i przecierał załzawione tytoniowym dymem oczy, wpatrując się we wstęgę rozmytej deszczem szosy. Przynajmniej nie padało mu na cholerną głowę!
Był sam.
Tak, jak uwielbiał.
Towarzystwo innych ludzi było tym, co ledwie znosił.
Tym, co znosił- musiał to teraz przyznać - coraz gorzej.
Gdyby nie prozaiczna konieczność regulowania zawsze przeterminowanych rachunków, najchętniej nie wychodziłby z domu. Jego praca? Parsknął gniewnie na samą myśl o niej.
Była jak szata pokutującego pustelnika.
Uprzędziona z włókien konopi i pokrzyw, sprawiająca więcej niewygody, niż ciepła.
Niekiedy myślał o niej, że podjął się jej po to chyba, by komuś zadośćuczynić porannym wstawaniem.
Komu? Za co? Nie pamiętał już.
Stróżówka w podmiejskim tartaku. Jego alibi. Jego miejsce na ziemi. Dobre sobie!!
Jakby krył się przed ludźmi, jakby uciekał przed realnym światem.
Deszcz wzmagał się nadal, wciskając mokre macki pod kołnierz wytartego płaszcza.
Wtedy ją ujrzał.
Wiedział, że to projekcja wyobraźni, mógłby jednak przysiąc, że widzi obrys jej biodra.
Szła ku niemu, nic nie robiąc sobie ze strug zacinającego coraz mocniej deszczu.
Zupełnie naga.
Znieruchomiał.
Umiał już tylko patrzeć na nią.
---
Koroner zdjął rękawiczki i rzucił je do przystankowego kosza na śmieci. Jedna z nich nie dotarła do celu; leżała teraz w głębokiej kałuży niczym wyrzucony na brzeg kalmar.

-Nic tu po mnie - mruknął.
-Facet, kimkolwiek był, zszedł bez pomocy osób trzecich. Serce. Może też wyziębienie organizmu. Zastanawiają tylko wytrzeszczone oczy. Jakby zobaczył własną śmierć.

Zmagając się z mosiądzowanym zapięciem skórzanej aktówki, przyglądał się im jeszcze.
Były już zmatowione, ciągle jeszcze jednak emanowały?- no właśnie - czym?
Nie był to strach. Widział już w swej karierze wielu, którzy odeszli z tego świata śmiertelnie przerażeni. Nie. To nie był przestrach zatrzymujący akcję serca.
Wybałuszone oczy denata wyrażały fascynację i nieokiełznane pożądanie...

Obrazek użytkownika Piotr Knasiecki

MSN

Rozjarzony niebieską poświatą monitor emanował zimnym blaskiem, nurzając w nim bezprzewodową klawiaturę.
Gdy się temu przyjrzał, uprzytomnił sobie że zasnął z głową opartą o blat biurka. Z salonu dochodził przeszywający boleśnie pisk; repertuar państwowej telewizji na tę noc wyczerpał się już dawno, a ostatnim jego gwoździem był obraz kontrolny.

Obrazek użytkownika Piotr Knasiecki

Przemożność

Pisać mi nikt nie zabroni
A jeśli nawet
To mu pióro przyłożę do skroni
W słusznej sprawie

Jaskółeczko
Ty mnie też nie powstrzymasz
Dłoni gestem
Ani prochu beczką
Bo tylko w wiersza tego rymach
Jestem
Ślepiec wpatrzony w słońce
Co tylko cudzym oczom płonie
Wiedziałem
Kij ma dwa końce
Lecz całowałem
Twoje dłonie

Obrazek użytkownika Piotr Knasiecki

Kłótnia

Niekiedy również i Ty nie masz racji!!
Kocham Cię bardziej znacznie!
Kocham Cię najwięcej!
I, nim się ze mną o to kłócić zaczniesz,
Wolę obwieścić; kocham Cię goręcej!!!!!!!!

Pierś Twoja drobna nie mieści niestety
Więcej uczucia, niźli pierś atlety,
Próżno spór ze mną o ten prymat wiedziesz!
Przyjmujesz zakład? Pogrąży Cię w biedzie!!

Bądź więc rozważna! Nie drzyj o to szaty!
Z sucharem sobie poradzi szczerbaty
Prędzej, niż Ty mnie do swych racji skłonisz...
Pierś masz niewielką; zamykam ją w dłoni,

Obrazek użytkownika Piotr Knasiecki

Przy kominku

Ogień już wygasł,choć rozżarzone głownie rzucają wciąż czerwonawą poświatę na dębowe deski, z których bezimienny cieśla ułożył podłogę. Z tej samej dębiny wyciosane krokwie nurzają się w mroku ogarniającym stygnący kominek, dźwigając bez jęku skargi drewnianą powałę zagubionej w śniegach chaty...Surowy, mroźny klimat pozostał za drzwiami, daje o sobie jednak znać pojękiwaniem wiatru w czeluści komina pokrytego sadzą. Gdzieś tam, na zewnątrz, trwa walka o przetrwanie i niejeden przegrywa ją przed czasem...W blasku żarzących się popiołów widzę kruchą nagość Twoich ramion. Ułożona na boku, podciągasz kolana pod brodę, a kąpielowy ręcznik rozchyla się niefrasobliwie, dając przyzwolenie rozszerzającym się w niemym zachwycie źrenicom. Patrzę więc, jakbym mógł napatrzeć się Twojej nagości na zapas, magazynując ją pod powiekami. Zazdroszczę niedźwiedziom tej łatwości, z jaką obrastają w sadło przed nadejściem mrozów i chciałbym ich przykładem zaopatrzyć się na dalszą drogę w pokrętną sinusoidę Twoich bioder, w alabaster obnażonego uda, w tę niewymuszoną pozę, jaką przybrałaś w pełgającym jeszcze blasku dogasających brzezinowych polan...Męska dłoń rozpoczyna w końcu nieuchronną wędrówkę ku płaskowyżom Twego brzucha, nieruchomiejąc chwilami, jakby wahała się i rozważała trafność obranego celu...Budzę się z odrętwienia. Stąpając najciszej jak potrafię, wychodzę do sieni, pozostawiając Was samych. Wiatr wzmaga się, głusząc litościwie moje kroki.

Obrazek użytkownika Piotr Knasiecki

Wyspa

Przez niedokładnie zaciągnięte zasłony przedzierać zaczął się pierwszy blask świtania. Z początku nieśmiało, przypominając pierwszy dotyk dłoni upragnionego kochanka, niejako badający Jej podatność, po chwili już bardziej wyraziście i bez wstydliwego woalu, wydobywając z półmroku szczegóły najbliższego otoczenia. Tweedowa marynarka, przerzucona niedbale przez poręcz krzesła gdy się kładł, zdradzała już misterność swej faktury. Otworzył szerzej oczy. Myślał o Niej, błogosławiąc spowijającą go ciszę. Była jego myśli potrzebna, jak osnowa tkaczce. Kobieta, której zapachu nie pamiętał. Pochylając się nad Jej fotografią miał za każdym razem wrażenie, że zdobiła wczoraj jeszcze ściany prywatnej galerii, budząc nieskrywaną zazdrość pospólstwa.
Nie to, iżby była upozowana! Nie.
Owszem - było w niej coś, co sprawiało wrażenie wyrafinowanej (a więc i zamierzonej, realizowanej z poświęceniem i pietyzmem) kompozycji. Wiedział jednak, że o ile można fotografowany przedmiot, czy też osobę, do woli ustawiać pod wszelakim kątem względem padającego światła, to wszak nie sposób nim bez reszty władać. Na tym zaś zdjęciu miała na sobie świetlny woal. Nie mogło to być elementem scenografii.
Mogło być co najwyżej Jej tchnieniem.

Doprawdy- czy umiał, czy wręcz był jeszcze w stanie myśleć o czymś innym?
Nie!
Jego dotychczasowe życie dopełniło się i, jego zdaniem, nie mogło przynieść mu już niczego, czego byłby w stanie pożądać bardziej jeszcze (choć to nie pożądanie wiązało go do Niej, jak brankę do końskiego siodła wiąże solidny, wyprawiony rzemień).
Zerwał z nim bez wahania, gdy tylko nadarzyła się możliwość.
Opłacił zaległe rachunki i zrezygnował z dostawy prasy do domu (wspominał teraz z uśmiechem, jak denerwowała go niedbałość doręczycieli, systematycznie niszczących wypielęgnowany kwietnik ; gazety, zwłaszcza w poniedziałki gdy dostarczano kilka zaprenumerowanych tygodników, lądowały na nim z obracającym wszystko w niwecz impetem, niczym pozaziemskiego pochodzenia okruchy materii, rozpędzone i nieobliczalne).
Opłacił więc rachunki, wynajął dom z ogrodem tym, którzy wydali mu się najbardziej normalni spośród zainteresowanych jego ogłoszeniem i wyjechał. Choć wyjazd ten nosił wszelkie znamiona ucieczki, choć nie powiadomił o nim na dobrą sprawę nikogo, nie była to ucieczka w nieznane, spowodowana impulsem. Planował ją od dawna, w oczekiwaniu na sprzyjające okoliczności i znał jej cel. Wybrał go z pietyzmem, z jakim malarz gruntuje płótno widząc oczami wyobraźni malowidło, którym je pokryje. Cel w najdrobniejszych detalach odpowiadał jego potrzebom i wizji, choć do tej pory nie stronił od ludzi. Owszem; męczyło go na co dzień ich towarzystwo, które odczuwał nierzadko jak przyciasny, ortopedyczny gorset. Z czasem zaczął dobierać je staranniej, zmniejszając dokuczliwy ucisk i umiał stanowić jego element (nigdy nie pozwolił sobie okazać innym, że jest kimś lepszym, bardziej od nich szlachetnym i że jego myśli mają wyższy pułap). Gdzieś głęboko ukryta, dojrzewała w nim jednak potrzeba wyjścia poza krąg rzeczy i pojęć denerwująco zwyczajnych, w swym zabarwieniu szarych i popielatych na wzór nagłówków gazet, które systematycznie niszczyły zastępy ogrodowych bratków. Tak oto rozpoczął najdłuższe w życiu wakacje.
Nie uczyniłby tego, gdyby nie Ona.
To z Jej przyczyny postanowił uciec.
I pisać.

Wyspa liczyła sobie niespełna dwa hektary.
Powinien był raczej nazywać ją w myślach wysepką?
Posadowiona pośrodku jeziora, musiała powstać z osadów niesionych przez podwodne prądy (do jeziora wpadał wartki w swym biegu dopływ, opuszczający je zresztą w jego północnym krańcu). Z czasem, spiętrzone i żyzne, dały zaczątek porastającej ją dziś florze (nie mógł się nadziwić temu, że ślepy traf okazał się tak uzdolnionym ogrodnikiem; on sam, choć przeczytał chyba wszystko, co napisano na temat ogrodów, nie potrafiłby zagospodarować tej niewielkiej przestrzeni z takim smakiem). Jezioro było dość głębokie, dzięki czemu mógł się po jego środku czuć jak pradawny Kniaź w murach nieprzystępnej warowni; zmurszała łódź wiosłowa, przypięta łańcuchem do jeszcze bardziej zmurszałego pomostu, była jedynym łącznikiem z drugim brzegiem. Rozkoszował się tą myślą teraz, dopalając papierosa, ból jednak był bratem tej rozkoszy.
Z wolna dojrzewał bowiem do przekonania, iż nie miało to większego sensu. To, przy czym trwał.
Przekonanie, ugruntowane latami i niezachwiane, że oto nigdy nie miał Jej posiąść.
że nigdy nie miała być mu przynależna, tak w miłosnym uścisku pozbawionym resztek tchu, jak w modlitwie do której nie był zdolny.
Bo, gdy się nad tym dłuższą chwilę skupić, nic nie przemawiało za tym.
Najpewniej nie istniała niczyja, wypowiedziana czy też wymruczana pod haczykowatym nosem klątwa, sprawiająca że nie mógł mieć do Niej przystępu.
Mógł go mieć.
Wystarczyło tego zapragnąć bardziej nieco, niż kolejnej ryzy papieru, zapełnianego czczym bełkotem dyktowanym przez nie mogący się pogodzić z tak bolesną stratą umysł.
Czy tak doprawdy myślał jeszcze?
Myślał.
Myśli snute o Niej, choć w swej naturze zapóźnione jak kursujące zimą podmiejskie kolejki, rozsadzały mu obolałą głowę.
Oto docierało do niego, że tak naprawdę nikt nie mógł mu pomóc.
Któż bowiem, jeśli nie on sam?!

Raz w tygodniu, w piątkowe popołudnie, przepływał łodzią na drugi brzeg. W leżącej tam wiosce mieścił się sklep. Właściciel szybko poznał jego upodobania i potrzeby; na sklepowych półkach pojawiły się na stałe niespotykane tam dotąd gatunki papierosów i dwunastoletniej whisky. Oprócz nich nie potrzebował zbyt wiele. Jego skromną spiżarnię wypełniały równe rzędy konserw, spośród których dwie trzecie stanowiła kukurydza (był zapalonym wędkarzem). Ilekroć zarzucał z pomostu, lub z łodzi skromną przynętę, śmiał się w duchu z łatwości, z jaką potrafił się wykpić korporacjom produkującym plastikową żywność. Świeża ryba skwiercząca na patelni lub na kominkowym ruszcie stawiała go w rzędzie nielicznych, którym do szczęścia i do przetrwania niepotrzebny był pokarmowy łańcuch oparty na modyfikowanej genetycznie pszenicy, skarmianym własną padliną bydle i szprycowanej hormonami trzodzie chlewnej. Zadziwiające; odkąd tu osiadł i odżywiał się tym, co złowił, czuł się wyraźnie lepiej! Jego dobre samopoczucie nie ograniczało się do sfery psychiki (przysiągłby, że nigdy dotąd nie przypominała w tym stopniu gładkiej tafli jeziora w bezwietrzny poranek). Składało się na nie również całe mnóstwo innych sfer, których mógł w sobie się doszukać. Na przykład trawienie. Odkąd tu zamieszkał i odkąd żywił się tym, co złowił, nie wiedział co to zaparcie, czy wzdęcia. Budził się i wstawał z łóżka wcześniej niż kiedyś, czując rozpierającą go siłę, a gdy naprężał mięśnie, rozkoszował się ich rzeźbą.
Wiedział, że zawdzięczał ten stan czemuś więcej, niż tylko oskórowanym węgorzom i filetom z okonia. Zawarty w nich fosfor nie był w stanie wpłynąć na niego aż tak znacznie. Niewątpliwie większym dobrodziejstwem był spokój, jakim mógł się tutaj rozkoszować i poczucie niezależności, jakie go przepełniało. Owszem; kupując papierosy i importowaną szkocką, płacił zawartą w ich cenie akcyzę uczestnicząc w ten sposób w mechanizmie, z którym nie miał ochoty mieć cokolwiek do czynienia, pomijając jednak ów drobny aspekt był kimś nad wyraz wolnym. Nikt już nie miał prawa i sposobu powiedzieć mu, że oto coś powinien. Mógł w wolnym czasie wyciąć porastającą brzeg trzcinę, jednakże wcale nie musiał się tym trudzić. Mógł kupić w piątek większą niż zazwyczaj ilość tytoniu i kukurydzy, by nie pokazać się na tamtym brzegu przez następny miesiąc. Mógł też pisać przez całą noc, aż po blady świt, lub też upić się i spać aż do południa. Był panem każdej upływającej chwili. I tylko Ona? Czy kiedykolwiek jeszcze dane mu będzie dotknąć Jej twarzy?
Nie wiedział.
Tego jednego nie był pewien.

Otaczał się akurat kolejnym kłębem aromatycznego dymu, gdy zabrzmiał dzwonek telefonu. Zaklął w duchu. Telefon w tej pustelni był jednym z nielicznych ustępstw, na które przystał wiedziony głosem zdrowego rozsądku. Obiecywał sobie, że obejdzie się bez niego, jak obywał się bez telewizji i znajdowanych na kwietniku gazet, skapitulował jednak dopuszczając do głosu względy własnego bezpieczeństwa. Wszystko przecież mogło się tu przydarzyć? Po czwartym dzwonku zdołał wygrzebać komórkę z przepastnej kieszeni przeciwdeszczowej kurtki.

-Słucham?!

Nieco zbyt późno zdał sobie sprawę z tego, że równie dobrze powiedzieć mógłby : " Fuck off!".
W każdym razie zabrzmiałoby to równie odstręczająco. Człowiek, który jeszcze przed chwilą chciał z nim rozmawiać, miał chyba podobne refleksje, gdyż po drugiej stronie łączy panowała cisza.

-Halo?
-Nie przeszkadzam? Jeśli tak, zadzwonię później?
-Nie, skądże! Mogę rozmawiać. Z kim mam przyjemność?
-Moje nazwisko niewiele panu powie. I chyba nie ma tu większego znaczenia. Jestem tylko posłańcem.

Wsłuchując się w brzmienie ciepłego, męskiego głosu, odetchnął z ulgą. Obawiał się, że to kolejny akwizytor, pragnący sprzedać mu coś, bez czego jego zdaniem nie powinien być szczęśliwy nawet chwili dłużej. Coś, czego miał już dwa takie same egzemplarze.
Jeśli nie trzy.
Po chwili jednak ponownie poczuł się z lekka zaniepokojony. Ktoś normalny, w jakiejkolwiek sprawie dzwoniłby, przedstawiłby się przecież. Akwizytor również (każdy z nich na początku rozmowy, czy to osobistej, czy też telefonicznej, dokonywał obowiązkowej autoprezentacji, by zjednać sobie potencjalną ofiarę (świadomie pomyślał "ofiarę", nie "klienta"). Przedstawienie się z nazwiska, jeśli nawet było fikcyjne, należało do kanonu tego, co wszelkiej maści domokrążcy uważali za dobre wychowanie. "Posłaniec"? Nieźle. Musi być cokolwiek nawiedzony. Może to nawet zakamuflowany psychopata?
Nie wszystkich udało się przecież prawidłowo zdiagnozować i poddać stosownej kuracji. Albo pozamykać. Wielu z nich pędziło w miarę poprawny żywot, skutecznie ukrywając przed otoczeniem swoje dewiacje. Wtopieni w rodzinne i zawodowe tło zdawali się nad wyraz normalni, niekiedy wręcz przesadnie powściągliwi i uprzejmi, choć w rzeczywistości przedstawiali sobą obraz kipiących rozżarzoną magmą czeluści. Niektórym udało się zająć lukratywne stanowiska w zarządach firm i fundacjach. Gdy się chwilę zastanowić, kilku znaczących polityków... uśmiechnął się do tej myśli. Choć wesoła nie była wcale.

-Halo?
-Tak. Jestem. Zastanawiałem się właśnie, czy powinienem dalej z panem mówić. Skąd miał pan mój numer? I o co panu chodzi?
-Dysponuję pańską wizytówką. Był pan kiedyś tak uprzejmy i poświęcił mi chwilę swego cennego czasu. Pamięta pan przyjęcie dobroczynne w ratuszu? W styczniu ubiegłego roku.
-To zupełnie możliwe. Poznał mnie pan gdy byłem - jak to nazwać?
-Osobą publiczną?
-Niech będzie. Ale to już przeszłość. Wycofałem się. Łowię ryby.
-Ryby?! Pan żartuje! Z pańskimi umiejętnościami? Rozumiem, jeśli to pańskie hobby, ale nie uwierzę, by pan zrezygnował.
-To jednak prawda. Jedyna. Pan wybaczy.
-Proszę się nie rozłączać! To dość pilne. Obiecałem komuś, że pana odszukam i zreferuję panu całe zagadnienie. Jeśli nie chce pan dać się namówić na choćby krótkie spotkanie.
-Otóż to. Nie chcę. A panu dziękuję za szacunek, z jakim potraktował pan moją wizytówkę. Ja większość otrzymanych wysłałem do pralni razem z kolekcją marynarek.
-Czy jednak pozwoli pan? Wiem, że zaopatruje się pan co jakiś czas w miejscowym sklepie. Zostawię tam coś dla pana. Być może uzna pan za stosowne skontaktować się ze mną telefonicznie.
-Nie sądzę, by tak było. Wycofałem się naprawdę. Ale dziękuję za pamięć.
-Cóż. Do widzenia.
-żegnam pana.

Przerwał połączenie. Aluminiowa obudowa Nokii (dopiero teraz zauważył, że nie zapakowano jej w tandetny plastik) była mokra od potu. Jego zafrasowane oblicze także pokrywały drobne, słone krople.
Jak po wyjściu z sauny.

W skupieniu wpatrywał się w nieruchomy spławik.
Odnajdywał w tym tę samą rozkosz, z jaką rozmodlone wdowy wpatrują się w tabernakulum z pierwszych rzędów kościelnych ławek.
Oddałby w tej chwili wszystko (prawie wszystko) za ten spokój, za możliwość dalszego w nim trwania. Świat zewnętrzny mógł nie istnieć aż do momentu, w którym puszka z konserwowaną kukurydzą pokazywała bezwstydnie swoje dno. Skłamałby jednak twierdząc, że jego myśli nie zajmowało teraz nic ponad to. Było coś, co burzyło tę misterną, od miesięcy wznoszoną konstrukcję i był o to zły na samego siebie. Nie potrafił oto wznieść się ponad ciekawość i zafrapowanie, wzbudzone wczorajszą rozmową. Gdyby teraz nadeszła pora brania, nie umiałby skutecznie zaciąć. Zwinął żyłkę i oparł wędkę o poręcz pomostu. Wciągnął powietrze aż po najmroczniejsze zakamarki zadymionych płuc i starał się skierować myśli na cokolwiek innego.
W gruncie rzeczy nie zdziwiło go wcale, że upomniał się o niego świat zewnętrzny. Niechciany i nieoczekiwany telefon przypisywał słusznie własnej bezmyślności - powinien był zlikwidować dotychczasowy numer telefonu i zadowolić się kupionym gdziekolwiek pre-paidem. Wykonywał kilka połączeń tygodniowo, głównie w trosce o piątkowe zaopatrzenie i wyniki gier liczbowych (nie potrafił z tej namiętności zrezygnować, podobnie jak z dobrego tytoniu). Było go stać na droższe połączenia. Było go przecież stać na niejedno - nawet na motorową łódź w miejsce tej spróchniałej skorupy wyposażonej w wiosła wyślizgane dłońmi trzech pokoleń miejscowych rybaków. Poza obszarem tego, na co mógł sobie pozwolić, leżała tak naprawdę tylko Ona.

Projekcja.
Długometrażowy film na który składały się hiperkrótkie sekwencje.
Ponoć ogląda się takie tuż przed śmiercią.
Chwile nacechowane emocjami na tyle silnymi, by zapisały się na zawsze w szarych uzwojeniach jego mózgu, posłużyły za tworzywo szalonemu montażyście.
Rejestrował je zdumiony, przytulając policzek do blatu dębowego biurka.
Głowę ukrył w dłoniach jak ktoś, kto spodziewa się nieuchronnego ciosu i pragnie zminimalizować jego skutki.
Obrazy pozbawione dźwięków (a przecież obraz zajmuje więcej bajtów, niż dźwięk - nie mogła to być więc oszczędność mózgowej przestrzeni) układały się w chaotyczną, choć rozpoznawalną całość.
Uwalił się na amen.
Legł pod własnym ciężarem jak amerykańska ofiara hamburgerów (widział takie za oceanem i pewnie wrażenie było na tyle niezatarte, by obraz opasłej dupy rozsadzającej stringi (!) wplótł się pomiędzy inne obrazy, które teraz z trudem śledził).
Upił się jak świnia, ot co.
Musiał to być katalizator.
Innego się nie domyślał.
A jakiś być przecież musiał, nie?
Chyba nie były nim słowa?
Słowo (tym bardziej- słowo pisane, którego nie wypowiedział, pozostawiając czytającemu miriady możliwych interpretacji co do intencji i zawoalowanego czarną czcionką brzmienia), nie było przecież w stanie rzucić go na ten dębowy mebel jak gałgankową kukiełkę!
Musiał przeczytać je raz jeszcze.
Wszystkie po kolei.
W tym celu musiał podnieść głowę.
Nie mógł.
Miał jednak całe mnóstwo czasu, by próbować tej sztuki.
Noc zaczęła się przecież dopiero.
Noc miała jeszcze potrwać.

Wpełzała jeszcze przez szczeliny opuszczonej okiennej rolety.
Niespiesznie i leniwie, jednak nieuchronnie (ciekawie, jak wpełzają sławetne, leningradzkie białe noce?).
Lubił ją nawet. Lubił w niej jej przewidywalność. Można było się jej spodziewać o ściśle określonej porze i żegnać nie prędzej i nie później, niż to przewidywały astralne kalendarze.
W świecie wyzbytym reguł wprowadzała tę jedną chociaż - mógł więc być czegoś wreszcie pewien. Poza tym wpływała na niego kojąco. Niczym chłodna, przyjazna dłoń spoczywająca na rozpalonym czole. Zdecydowanie był jej nieodłącznym kompanem. Sypiał do nieprzyzwoitej, przedpołudniowej godziny (o ile tylko pozwalał na to chwilowy brak naglących z rana obowiązków), kładł się zaś coraz bliżej świtu. Jak jakaś pieprzona nornica.
Podniósł głowę.

Małe okienko. Na wzór wychuchanego w oszronionej szybie ustami dziecka. Chwila dla mnie. Jakże krótka...i na dodatek, za sprawą nie wiem czyjej złośliwości, czuję w głowie wręcz międzygalaktyczną próżnię... Nadaję się chyba na odstrzał, jak wielkanocny zając. A tak bardzo chciałem ująć to w słowa, co przed chwilą jeszcze rozsadzało moje skronie. Nie stanęło na przeszkodzie to, że najprawdopodobniej nie przeczytałabyś ich nigdy. Raczej zabrakło środków literackiego wyrazu, zdolnych oddać złożoność mojego odczuwania. Takich, których nigdy dotąd nikt nie użył jeszcze. Pomilczę więc. Dla Ciebie.

Bateria notebooka wykazywała stan krytyczny. Zachował to, co zdołał z siebie wycisnąć i odłożył urządzenie (na skrzynce z wędkarskim wyposażeniem wyglądało śmiesznie i pretensjonalnie). Spojrzał na pomarszczoną taflę wody. Spławik zdryfował ku kępie trzcin i leżał tam teraz bezwładnie, kołysząc się jak pęcherz pławny wypatroszonego właśnie karpia. Lubił karpia. Nie dla smaku jego mięsa (w duchu uważał go za nazbyt tłustą rybę, na dodatek rzadko udawało mu się wytargać na piasek egzemplarz, którego mięso nie miałoby przykrego posmaku dennych mułów). Lubił go gdyż pamiętał go z dzieciństwa i było to jedno z nielicznych, ciepłych wspomnień, zdolnych go poruszyć u progu piątej dekady jego życia. Nieboszczka matka smażyła go na maśle raz w roku, nie dbając o to że masło pryskało na kuchenny blat i już po chwili zdradzało oznaki przypalenia (o maśle "klarowanym", przydatnym do smażenia i nie tracącym swych walorów w jego trakcie, wspominał jej parę razy, ale wzruszała ramionami, jakby polecał jej wyprawę na Marsa). Przyrumieniony matczyną troską karp roztaczał wspaniały, wigilijny aromat i rozpływał się w ustach w towarzystwie kapusty z grzybami (było ich zwykle niewiele, gdyż wyjadał je z rondla zanim jeszcze kapusta nadawała się do podania biesiadnikom). Sięgnął po wędkę i zwinął żyłkę. Zastanawiał się, czy zarzucić zestaw raz jeszcze; po chwili stwierdził jednak, że wędkowanie wymaga skupienia tak, jak pisanie mniej więcej i zrezygnował. Wyciągnął się wygodnie w objęciach leżaka i przymknął oczy, pozwalając wędkarskiej czapeczce zsunąć się aż na krzaczaste, gęste brwi. Zasnął już po chwili.
Śnił o tramwajowym torowisku i rozrzuconych po nim nonszalancko damskich trzewikach.
Rozdarł bluzkę na jej piersiach i miętosił je zawzięcie uciskając mostek.
Co jakiś czas przestawał i pochylał się nad jej pobladłą twarzą, by poczuć smak jej ust.
Wtłaczał w nią powietrze, czerpiąc je z samego dna przesiąkniętych nikotyną płuc.
By, już po chwili, znów ugniatać jej klatkę piersiową.
I ponownie w nią dmuchać jak w sflaczały balon.
Namalowaną na asfalcie zebrę zaścielały okruchy szkła. Młodociany kierowca białej Corsy siedział na krawężniku jezdni, patrząc tępo przed siebie.
Rachuba czasu?
Odzyskał ją gdy sanitariusze kładli ją na noszach.
Oddychała już i czyniło go to najszczęśliwszym z ludzi.
W nie dającym się wytłumaczyć odruchu wygrzebał z kieszeni marynarki swoje 6680 i zrobił jej zdjęcie, nieostre i niedoświetlone, jak się później okazało.
Czuł na sobie głodne sensacji spojrzenia tych, którzy tylko zwalniali nieco, by popatrzeć.
A przecież, statystycznie co dziesiąty z nich miał jakieś pojęcie o reanimacji. W przeciwieństwie zresztą do niego.
Poczuł jeszcze jedno spojrzenie. Na chwilę przedtem, nim zamknięto za nią drzwi karetki, podniosła skrwawione powieki i spojrzała mu w oczy. Z nienawiścią bezbrzeżną jak narastający w nim w tamtej chwili smutek.

Zbudził go dojmujący chłód. Od brzegu jeziora, usianego teraz światełkami pośród nielicznych zabudowań, wionął zimny powiew zwiastujący nadchodzącą zimę. Więc to już? Tak niespodziewanie szybko? Szybciej, niżby przypuszczał. Niedługo minie rok, jak tu osiadł. Nie cierpiał rocznicowych podsumowań, wydawały mu się zwykle naciągnięte jak przykrótka kołdra i temu tylko służące, by maskować niedociągnięcia i niepowodzenia. Czuł jednak, że od tego nie ucieknie. Samotność, choć nie narzucona mu przez nikogo, a będąca owocem wolnego wyboru, sprzyjała rozmyślaniom na każdy temat, po roku zaś lista gotowych tematów skurczyła się i coraz częściej łapał się na tym, że wyszukiwał sobie nowe, którymi wcale nie musiał łamać sobie głowy. Co więc tutaj zdziałał? Ile zyskał i czy zysk przerósł poniesione straty? Czy jest do tego stworzony, by tu tkwić? Czy naprawdę nie udaje przed innymi i przed sobą samym, że jest mu z tym dobrze? Zsunął z głowy czapkę i rozczesał palcami coraz dłuższe włosy. Jego przodkowie po mieczu nie łysieli z wiekiem, nawet sięgając setki chwalić się mogli gęstwiną nad czołem i dziedziczył to po nich. Z niepokojem odnotował jednak, iż włosy zdawały się nie tyle nawet gęste, co zbyt gęste.
Chyba się zaniedbuję- pomyślał, by już po chwili usunąć tryb przypuszczający.
Zaniedbuję się, nie może tak dalej być. Pustelnik ery globalnej wioski nie musi i nie powinien legitymować się skołtunioną grzywą. Wybiorę się do fryzjera z początkiem tygodnia. Zaraz - czy w wiosce jest jakiś fryzjer?- kontynuował coraz bardziej zmieszany. Chyba nie?Ostatnim razem padł ofiarą tego palanta z miasteczka, rezydującego w rynku. Zaciął go przecież przy goleniu i nie przeprosił. Taaaak. Wybiorę się do niego w poniedziałek. Dam mu jeszcze jedną szansę.

Chłód wzmógł się jeszcze i zmusił go do spakowania wędkarskiego pudła. Miał nadzieję, że znajdzie coś w lodówce (kiedy zaglądał do niej ostatnio? - nie miał pojęcia). Dzisiejszy połów był równie mierny, co dzisiejsza pisanina. Wyraźnie osiadał na mieliźnie, wzorem kaprawej łódki kołyszącej się teraz u końca pomostu. Musiał coś z tym zrobić. Musiał wybrać się między ludzi, od których dopiero co skutecznie uciekł. Czuł narastającą potrzebę zarażenia się czyjąś pasją, czyimś poczuciem humoru, albo i szaleństwem. Potrzebował surowca, który mógłby potem przetwarzać; jego własne życie wydało mu się nagle nieciekawe i niewarte wspomnienia. Przygarbiony lekko, bacząc na obluzowane deski (znał już na pamięć ich rozkład), zszedł na niewielką, piaszczystą plażę i podreptał w kierunku chaty. Spoglądając w jej kierunku zaklął szpetnie. Komin, widniejący jeszcze wyraźnie na tle październikowego nieba, nie kalał go już smużką dymu. Wewnątrz musiało być prawie tak nieprzyjemnie, jak tutaj. Nie czekała na niego. Nie dokładała do kominka brzozowych polan i nie zaparzy mu herbaty z rumem. Nie ma jej tu i tak naprawdę nie miał pojęcia, czy istnieje gdziekolwiek.

-Jakie miał pan połowy w tym tygodniu?
Sklepikarz dobiegał sześćdziesiątki. Najwyraźniej to, czym się trudnił, przynosiło mu dużo radości i nie zwlekał się rano z łóżka z miną skazańca, by otworzyć sklep. Radość ta, przyjemność czerpana z zajmowania się czymś, co nad wyraz kochał, znaczyła się w każdej zmarszczce na jego ogorzałej twarzy.
-Kiepsko. Coraz gorzej. Chyba kupię tym razem coś jadalnego oprócz kukurydzy.
-Cóż. Ryby są nieprzewidywalne. Zupełnie jak kobiety.
-Tak. I zimne jak one.

Brwi sklepikarza powędrowały w górę w nie udawanym zdumieniu.
-Naprawdę pan tak je ocenia?
-Ryby?
-Nie. Kobiety, że niby takie zimne?
-Nie. Dałem się panu wciągnąć w grę skojarzeń. Nie zawsze tak przecież jest.
-O tak! Moja nieboszczka małżonka, świeć Panie nad jej duszą, była jak kaflowy piec w największe mrozy!

Uśmiechnął się mimo woli. Stary miał w sobie duszę pociesznego gawędziarza i najwyraźniej lgnął do ludzi, starając się za każdym razem zatrzymać ich jak najdłużej przy sklepowej ladzie. Byłby duszą niejednego towarzystwa. Chyba nawet bywał nią swego czasu, jeśli sądzić o tym po misternym użyłkowaniu policzków i koniuszka nosa. Z bliska przypominały rzadki gatunek włoskiego marmuru. On jednak nie był dziś w nastroju. Poza tym obiecał sobie solennie, że wybierze się do fryzjera. Droga do miasteczka mogła mu zająć nawet i godzinę, jeśli nie załapie się na jakąś okazję. Okazjami bywały tu zaś jedynie kulawe furmanki, piszczące zacierającymi się łożyskami kół, obutych w bieżnikowane opony. Bieżnikowane jakiś czas temu. Raczej dłuższy czas.

-Dziękuję, to już wszystko na dzisiaj. Wpadnę jeszcze w piątek. Proszę odłożyć dla mnie kawałek wędzonego halibuta, jeśli znów się trafi. I jeśli będzie świeży. Pan rozumie - świeży?

Uwielbiała przyglądać mu się, gdy jadł rybę.
Czynił to z niewymuszoną, oszczędną w ruchach precyzją, z jaką neurochirurg rozdziela z pomocą skalpela poszczególne warstwy mięśni, wyodrębniając nerwowy splot.
Po wszystkim talerz zdobiła jedynie estetyczna, martwa natura złożona z rybiego szkieletu pozbawionego choćby odrobiny mięsa (jakby wyjął go właśnie ze słoja pełnego formaliny, wyniesionego ukradkiem z akademickiej pracowni anatomii) i z wyciśniętej do cna połówki limony...Tak...-nawet jedząc wędzonego halibuta dowodził, że jest w swym postępowaniu bezkompromisowy i celująco dokładny.
Nieodpartą refleksją było za każdym razem, iż gdyby pozwoliła mu na więcej, niż tylko na serdeczny uścisk, nie pozostawiłby na jej skórze jednego kwadratowego centymetra niepokrytego pocałunkami...i że przypominałaby wtedy ofiarę tropikalnej malarii, bądź ospy.
Za każdym też razem jej rozmyślania przerywał brzęk odkładanego sztućca...

-Znam pana nie od dziś. Ach! Byłbym zapomniał. To dla pana.

Koperta była szara. Wyglądała jakby ktoś własnoręcznie sporządził ją z pakowego papieru. Nie było na niej znaczka. Nie widniało na niej nawet jedno słowo. Oglądał ją z wahaniem, jakby sypał się z niej tajemniczy, biały proszek.

-Był tu w zeszłym tygodniu taki jeden. Chyba nawet dzwonił do pana ze sklepu, ale nie podsłuchiwałem. Prosił, by to panu wręczyć.

Pamięć wróciła nagle, najwidoczniej całe zdarzenie umieścił w jej najmroczniejszych zakamarkach, wiedziony trudną do określenia obawą. Ważył teraz w dłoni pakunek nie wiedząc, jak ma się zachować. Wreszcie uzmysłowił sobie, że jego wahanie jest widoczne i że staremu nic do tego.

-Dziękuję. Długo na to czekałem. Do widzenia!
-Do następnego razu!.

Gdy wyszedł ze sklepiku, słońce przeświecało przez konary bezlistnych już drzew, jakby uchwycił to natchniony pejzażysta.

Umowność granic potwierdza w pełni tytoniowy dym nad stołami rokowań.
Istnieją po to tylko właściwie, by można było je przesuwać, dzieląc wojenne łupy.
Ci, których one dotyczą, budzą się nazajutrz na świecie, na którego obraz nie mieli najmniejszego wpływu. Granica między nami?
Nie istnieje.

Do miasteczka tego dnia nie dotarł.
Fryzjer musiał się obyć bez napiwku (swoją drogą- zasługiwał raczej na chłostę szerokim, wojskowym pasem).
Koperta była zbyt frapująca, by zapoznanie się z jej zawartością odłożyć na później.
Wsunięta w kieszeń płaszcza zdawała się go uwierać, choć wiedział że to niemożliwe.
Dulki wioseł skrzypiały przeraźliwie, gdy dziób rachitycznej łodzi przedzierał się przez porastające brzeg sitowie. Za każdym innym razem wsłuchiwałby się w te skrzypnięcia z błogością, teraz jednak rozpraszały jego myśli. Na dodatek zanurzał wiosła niewprawnie i zimne bryzgi zmoczyły sukno płaszcza, przejmując go nagłym chłodem.

Co zawierała?
I kim był tajemniczy doręczyciel?
Postanowił, że zanim pozna odpowiedź na te pytania, przepłucze gardło i usadowi się wygodnie w fotelu.
Po chwili wpadł też na to, że gdyby nie trafiła mu się ta koperta, znalazłby z dziecinną łatwością inny, równie ważki powód by przepłukać gardło.
Pił coraz częściej. Skoro umiał to przyznać, może nie było jeszcze za późno, by zarzucić picie?
Pił niekiedy zamiast coś zjeść. Właśnie - zamiast. Co gorsza - kolejny łyk szkockiej nie budził w jego żołądku tak dobrze mu znanego uczucia bezbrzeżnej pustki. Niegdyś, po kilku drinkach zwykle patroszył lodówkę niczym olbrzymiego suma. Jej zawartość nie przedstawiała dla niego większego znaczenia; pożerał z tym samym zapałem wędzonego łososia, krojonego pospiesznie w nieprofesjonalnie grube plastry, jak też i kaszankę niechlujnie nurzaną w słoiku z musztardą.
Na co dzień wręcz przesadnie dbający o właściwy dobór rocznika Bordeaux do perfekcyjnie usmażonego antrykotu, pod wpływem alkoholu dziczał z głodu i nie przywiązywał wagi do tego, co i w jakiej kolejności pochłaniał. Jeśli przy tym pisał do rana, budził się w południe z ciężką głową jako pokutę znajdując zlew pełen brudnych naczyń, wrzucanych tam niedbale zeszłej nocy. Ten czas jednak przeminął. Alkohol wystarczał mu w zupełności, tak w charakterze środka pobudzającego literacką wyobraźnię, jak w zastępstwie kolacji. Martwiło go to. Ale prawdę mówiąc - tylko trochę.
Choć nikt go o to nie obwiniał i nie dręczył go wyrzutami, miał gotowe alibi.
Tak na wszelki wypadek, gdyby okazało się przydatne.
Nie było zbyt wyrafinowane.
Było pierwsze z brzegu, na jakie umiał wpaść.
-Nie miał Jej przy sobie.

Drewno nie chciało się rozpalić. Przeklinał w duchu fakt, że nie zadbał w porę o to, by jego zapas znalazł się u stóp kominka przed kilkoma dniami. Przyniesione z drewutni pokrytej zetlałą papą, było najwyraźniej zbyt wilgotne. Trwał tak jednak uparcie (był bardziej uparty, niż rozsądny), pochylony, raz po raz pocierając obolały kręgosłup. Pamiętny upadek z konia raz jeszcze wygrzebał się z zakamarków przeszłości i ból wzmógł się nieco, zmuszając go do chwilowego zaniechania podjętych wysiłków. Powrócił do nich po kilku minutach, tym razem używając rozpałki do grilla. Smród był nieznośny, ciemne wnętrze chaty zalała jednak poświata rzucana przez budzący się do życia płomień. Ogień rozszalał się w okopconej czeluści, by przygasnąć po chwili. Patrząc jak przygasa, jął znów tracić nadzieję na w miarę ciepły nocleg; niesłusznie jednak - zawilgocenie brzozowych szczap było widać powierzchowne i poddało się wytworzonej przez ogień temperaturze; pełgał po nich coraz śmielej, roztaczając woń wyraźną i miłą dla nozdrzy.
Wstał z klęczek i nadal rozcierając plecy poczłapał do kuchni.
Było to wielkie słowo. Nie stanowiła oddzielnego pomieszczenia, umeblowanego ze smakiem i zmysłem praktycznym, przestronnego i zachęcającego do kulinarnych poszukiwań warkoczami wiszącego nad okapem czosnku. Stanowiła zaledwie skromny aneks, właściwie fragment głównej izby wydzielony umownie z pomocą ciężkiej, dębowej ławy. Drewniana podłoga, taka sama jak w pozostałej części pomieszczenia, postradała już dawno warstwę lakieru i ulegała postępującemu zatłuszczeniu, wydając nieprzyjemne odgłosy gdy odrywał od niej podeszwy. Nie dbał o to. W ogóle o niewiele już dbał, odkąd tu osiadł. Niegdyś cierpiący na chorobliwy perfekcjonizm (co gorsza, tyle samo wymagał od innych, ile od siebie samego i nie zjednywało mu to przyjaciół zbyt łatwo), teraz godził się ze wszystkim stoicko. Otaczał się narastającym bałaganem, bynajmniej nie twórczym, nie przywiązywał jednak do niego wagi.
W drodze do ustawionej w kącie lodówki uderzył się dotkliwie w goleń.
-Cholerny taboret! Kto go tu ustawił?!
On sam, to chyba jasne. Postawił go sobie na drodze zeszłej nocy, jakby w nadziei, że wdepnie już nazajutrz w jego sidła. Rozcierał teraz prawe podudzie i usiłował powstrzymać falę narastającej w nim złości.
Zasadniczym problemem było to, że nie mógł nikogo obwinić. Nie miał też kogo uczynić choćby i współwinnym. Nie było tu nawet defoewskiego Piętaszka, któremu mógłby teraz skopać tyłek. Rzecz jasna -lewą nogą.
W takich chwilach jak ta, błogosławiona jeszcze przed chwilą samotność stawała się czymś nie do zniesienia, a co gorsza, docierała do jego świadomości aspektami innymi, niż święty spokój i całkowita niezależność.
Nie podniósł przewróconego taboretu. Musiałby się znów schylić, to zaś przerastało w tej chwili jego możliwości. Podreptał dalej, nieco ostrożniej, jakby odmierzał dzielący go od przeciwległej ściany dystans.
Poczciwy Elektrolux wydał mu się nagle bezpieczną przystanią w zimną, sztormową noc. Upstrzony kolorowymi magnesami (niekiedy utrzymywały w widocznym zewsząd miejscu listy niezbędnych zakupów i pochwycone w locie literackie frazy) mruczał cicho, jak wygrzewający się na słońcu kot.
Otworzył drzwi zaplamione tłustymi odciskami własnych palców, mrużąc odruchowo oczy.
O dziwo jednak nie zalała go fala światła. żarówka, jeszcze wczoraj wydobywająca z mroku resztki żywności (gdyby miał psa, nie rzuciłby mu do miski tego kawałka pasztetu z pewnością!), dokończyła żywota. Z wprawą ślepca namacał w mroku kanciastą butelkę Jacka Danielsa. Potrząsnął nią przy uchu i odetchnął z wyraźną ulgą. Znalazł w zamrażalniku tylko dwie kostki lodu (dlaczego nie zdziwiło go to wcale?), napełnił więc grubościenną szklankę prawie po brzegi. Starając się nie uronić ani kropli (przystanął w tym celu i pociągnął spory łyk) zaczął się przedzierać w stronę drzemiącego w letargu fotela.
W chacie (a może w jego trzewiach?) robiło się coraz cieplej.

Popękana skóra oparcia była czymś znajomym w dotyku. Lubił jej skrzypnięcie w chwili, gdy zapadał się w miękkość fotela. Teraz jednak jego uwagę skupiała bez reszty leżąca na biurku koperta. Szara i anonimowa. Frapująca i niepokojąca swoją nieznaną zawartością. Odwołująca się do jego wspomnień, już wyblakłych i nieistotnych, albo też przekreślająca całą zaplanowaną na najbliższe lata przyszłość.
Drżącymi rękoma ujął ją i rozerwał.
Wstrzymał oddech.
Nie wierzył w to, co ujrzały jego oczy.

Szary papier wyklejony był po wewnętrznej stronie warstwą folii, w której uwięziono pęcherzyki powietrza.
Podobnych kopert używał nieraz sam, wysyłając wydawcom zamówione przez nich teksty na płytach CD.
Chroniły delikatną zawartość przed uszkodzeniem i wilgocią.
Po chwili trzymał ją w dłoni.
Nokia.
Taka sama, jak jego własna, opalizująca w blasku rzucanym przez dogasające w kominku brewiona. Wstukał PIN i już po chwili jego oczom ukazała się dobrze mu znana animacja, przedstawiająca łączące się w uścisku dłonie. Jeszcze zanim zetknęły się ze sobą zamarł w bezruchu, czując jak krew odpływa z jego kończyn i pędzi w górę wszystkimi arteriami, by już po chwili rozsadzać skronie. To był jego PIN. Ośmiocyfrowy, znany tylko jemu; używał go wszędzie tam, gdzie zachodziła potrzeba ustanowienia zabezpieczeń. Ten sam, który dawał mu dostęp do licznych skrzynek mailowych i do zawartości zgromadzonej na dysku poczciwej Toshiby. Podejrzewał, że gdyby jego toster wymagał zdefiniowania kodu dostępu, byłaby to ta właśnie, nie zaś inna kombinacja ośmiu cyfr, dobranych najzupełniej przypadkowo i ustawionych w pozbawionej jakiegokolwiek ukrytego znaczenia konfiguracji.
Był w kompletnym szoku.
Dopiero po dłuższej chwili był w stanie zapanować nad oddechem. Zagłębił się w menu telefonu, szukając jakiegoś wytłumaczenia. Menu, jak w każdej Nokii, było genialnie proste i nawet nie posiadając takiego samego modelu, umiałby sobie z nim poradzić. To właśnie jego intuicyjna prostota sprawiała, że skandynawską markę darzył uznaniem większym niż Motorolę, czy Siemensa. Coraz sprawniej przyciskał miniaturowe klawisze. Przymknął nawet oczy, jak zawodowy stenotypista podczas protokołowania arcynudnego posiedzenia. Nic. Zero. Książka adresowa była pusta, podobnie jak folder otrzymanych i wysłanych wiadomości. Sprawdził jeszcze historię połączeń w nadziei że odnajdzie tam jakiś trop, wiodący do poprzedniego właściciela. Nic z tego. Możliwości były dwie: albo nikt dotąd z tego telefonu nie korzystał, albo też zatarł wszelkie ślady które mogłyby do niego prowadzić. Po co więc to wszystko?!
Wstał z fotela i pokuśtykał w stronę lodówki. Nigdy jeszcze nie potrzebował tak bardzo kolejnej miarki? Lód wrzucany do szklanki zadźwięczał donośnie i była to muzyka najmilsza jego uszom. Wkradł się w nią jednak obcy dźwięk - jakby w finałowych emocjach odezwał się nieproszony, rozkojarzony skrzypek.
Znał ten dźwięk. Jeden z wielu możliwych do zaprogramowania, zgromadzonych w plątaninie scalonych układów. SMS. Incoming. Zapominając o bólu wciąż świdrującym podudzie podbiegł do biurka i uchwycił połyskujące dzieło fińskich inżynierów. Na wyświetlaczu widniał symbol zaklejonej koperty. Jeśli eksploratorzy egipskich piramid czuli coś na moment przed wejściem do kolejnej grobowej komory, on odczuwał teraz to samo właśnie. Nerwowo wcisnął joystick. Wiadomość nie była, jak się spodziewał, próbą naciągnięcia go przez operatora. "Wielka kulminacja!!!! Wyślij sms o treści:"xxx" na numer 75xx".
Nie . Nic z tych rzeczy. W równych rzędach tłustej czcionki zawierało się czyjeś przesłanie. Albo wołanie o pomoc. Zaczął czytać wstrzymując oddech.

ZYJE. MAM SIE NAWET DOSC DOBRZE. PO NASZYM SPOTKANIU POZOSTALA CHYBA TYLKO BLIZNA NA MOJEJ SKRONI. I STRACH PRZED PRZEJSCIAMI DLA PIESZYCH. CO WAZNIEJSZE JEDNAK - WIEM JUZ. WIEM, ZE TO NIE TY BYLES SPRAWCA. WIEM TEZ ILE CI ZAWDZIECZAM. NIE MASZ POJECIA ILE TRUDU POSWIECILAM BY MOC CIE ODNALEZC. CZTERY MIESIACE SPEDZONE W SZPITALU BYŁY WYPELNIONE OCZEKIWANIEM CIEBIE. FAKT, ZE SIE NIE DOCZEKALAM, BUDZI DZIS WE MNIE NAJGLEBSZY SZACUNEK. CHYBA JEST TAK, ZE TO, CZEGO NAJBARDZIEJ NAM TRZEBA, WINNISMY ODNAJDYWAC DALEKO I PO DLUGIM CZASIE.
TWOJA M.
P.S.
KARTE SIM ZABEZPIECZYLAM OSMIOCYFROWYM PINEM.
TO DATA MOICH URODZIN.
NIE MOGLES JEJ NIE ZNAC.
TO PRZECIEZ DZIEKI TOBIE PRZED KILKOMA TYGODNIAMI OBCHODZILAM KOLEJNE.

Wylał do zlewu zawartość pękatej butelki i zaczął pakować swój skromny dobytek.
Poczuł, że pora.
Pora wracać do świata.

Strony

Subskrybuj RSS - Piotr Knasiecki - blog