Stary szaleniec Witkacy zwykł mówić, że zanikają w ludziach uczucia. Nie miał na myśli, rzecz jasna, głodu czy bólu — wszak nie możemy się skarżyć na ich deficyt; nie mówił nawet o wiecznie brakujących zrozumieniu i miłości, chociażby braterskiej, kiedy to sąsiad sąsiadowi kłód pod nogi nie rzuca, góral częstuje obcego śliwowicą, a kelner politykowi do zupy nie pluje. Uczucia, za którymi rwało go serce, były innej natury; pojawiały się niegdyś spontanicznie pod rozgwieżdżonym niebem, podczas burzy miotającej Dzeusowe pociski, a później przed krzyżem, obmytym w niewinnej krwi. Ot, spotkanie z tajemnicą, ale nie tą z gatunku zrozumiałych, to znaczy błahych i pozornych, które można przyrównać do wspinaczki i ciągłego poszukiwania nowych uchwytów dla podparcia dziwnych teorii; tutaj mamy raczej do czynienia ze zderzeniem z pionową ścianą lustra, odbijającego nasze dziecinne wysiłki i przypuszczenia. Uczucie absolutnego braku zrozumienia, równie straszne, co pociągające i godne podziwu; groza Czarnego Lądu i pokora Abrahama — z niego właśnie epoka nasza jest już zupełnie wyzbyta. Podobno.
Stojąc na skraju niewielkiej przepaści, na skale zanurzonej w słonym Morzu Śródziemnym, mam za plecami wybudowany przed wiekami monastyr o stu pokojach, dziewięciu piętrach i trzech dobrodusznych mnichach. Temat na baśń. Ale to nie wszystko — przed wejściem, u studni, wygrzewa się dziesięć kotów. Dwa z nich są jeszcze malutkie, próbują schwycić sznureczki wiszące u spódnic turystek. Turystki próbują schwycić kociaki, jeżeli nie zabiorą ich do domu, to chociaż zdjęcie, a jeśli i to się nie uda, to przecież zawsze zostanie ślad małej łapki odciśnięty w pamięci, jak w piasku plaży; takiej samej, jak ta, na którą spoglądam z góry. Monastyr jest biały, jak większość sześciennych domków rozsianych na wyspach, a jeśli ktoś nigdy tu nie był, to niech mu wystarczy, że tutejsza biel niewiele różni się od innych, spotykanych na pustych kartkach, w jajkach i gałkach ocznych. Plaża natomiast jest wąska i niepozorna, różna od swoich sióstr, które spotkałem nad Bałtykiem i Morzem Czarnym. Sam czuję się podobnie, więc patrzę na nią ze współczuciem. Rzeczywiście — myślę — nie ma tutaj nic z rozpaczliwych nawoływań Witkacego; miast nich jest sjesta w oczekiwaniu na godziny zwiedzania i pomrukiwanie niedopieszczonych kotowatych. Wszystko rozkołysane od zbyt długiego pobytu na wodzie; wszystko rozmazane i parujące od grzejącego słońca. I nawet tajemnice miękną jakoś nieszczególnie, zaparowane lustra; nawet tutejsze miasteczka są bardziej ludzkie, mniej miejskie i filisterskie, bo drzwi i okna same niejako wychodzą na ulicę, nie odgradzają zaś od niej. Niestety, wciąż rozglądam się za czymś więcej, płytko przekonany, że nie o to chodzi w życiu. Powiedziano mi, że na płyciźnie kotwice trzymają najsłabiej, więc kto wie, gdzie obudzę się następnego ranka. .
Komentarze
Świetny
Świetny pomysł, przemyślenia i sposób prowadzenia narracji :) Za to język miejscami przyciężkawy, te wszystkie "wszak" i "miast" - rozumiem, że to stylizacja, dla mnie jednak nie do końca przekonująca. Powiedziałabym, że się o centymetr rozminąłeś z wielką literaturą. ;) Jak wakacje?
Małgorzata Czachor
Poprawki
Dzięki za miłe słowa. Wakacje udane, ale już się skończyły.
Zmieniłem zakończenie tekstu. Chyba na plus.
Żarty żartami, ale doprawdy nic z tego nie rozumiem.