Historya prawdziwa, męczeństwa i śmierci Św. Stefana, któren potem Mocarzem albo Mocnym był nazywan
Stało się więc, że sława niecnego smoka dotarła do Leszyna i Stefan jak młodzieniec boży, powziął chęć ze smokiem się rozprawić. Szkoda mu było też tych panien cnotliwych co się w smoczym brzuszysku marnowały. Matka Stefana, płacz podniosła, że synowiec na pewną śmierć idzie, ale on tylko się ośmiał, matulę ucałował, krzyżyk od ojca wziął na drogę i ruszył do Krakowa. A miało może matula trochę racji, bo i w pamięci kołatały się słowa Janioła, że jak Stefan, bożą służbę dopełni, to niechybnie umrze.
Wędrował tak sobie młodzian ów do Krakowa, a po drodze, jak to dobry i uććwy człowiek, ludziom pomagał a wysiłków nie szczędził, by ludzkiemu ulżyć cierpieniu. Raz, na ten przykład, dziecko z topieli wyratował, urok odczynił niewierną żonę nawrócił, co ją mąż kijem nawrócić nie mógł. A nawet, jak powiadają - choć ja sam o tym nie wiedział - to jednemu kowalowi paraliż odjął. Tak więc sława Stefanowa jego samego wyprzedzała.
Gdy bowiem dotarł do krakowskiego grodu, obaczył jak niecierpliwie nań czekano, by się do smoka brał i na cztery wiatry go przegonił. Pewnikiem dziwota trochę, że właśnie w Stefanie widziano tego, co smoka mocen położyć, ale w dzisiejszych czasach cuda się mało wiele zdarzają, ale wtedy były i mężne ludzie też były. Tak po prawdzie to i szarlatany też były, ludzi oszukiwali i korzyści szukali. Ale jak któremu pięty przypiec, to i wycyganione pieniądze oddał. Nie tylko źli, bo i dobrzy ludzie byli, pustelnicy na ten przykład, w cnocie żyjący. Oni dla chwały bożej się umartwiali i za ludzi grzesznych występki cierpieli. Był taki jeden, co przez rok cały postanowił dla nagród niebieskich nie jeść i żeby zanadto go nie korciło, to się w klatce żelaznej zamknął i tam siedział. Ludzie powiadali, że jak po tygodniu przyszli go napoić to te kraty żelazne przegryzione były i po pustelniku ani śladu. Pewnie bestyja jakaś straszna, co ją cierpienia świętego męża w oczy kłuły, przyszła nocą i go pożarła. Musiała owa bestyja ogromnie głodna być, bo ludziom w okolicy jeszcze przez miesiąc kury ginęły i kaczki. Zaiste i dziwna to była stwora, bo i chleb ginął i wino i kalarepa. Drugi taki pustelnik kazał się katu przez trzy dni batami ćwiczyć. I ten długo nie pocierpiał bo przed południem wyzionął ducha, a przedtem zapomniał o obstructio ciała i narobił w portki. Ale insze byli i prawe pustelniki co i rozumnej rady udzielą i rózgą zganią i nawet pomodlą się za cię. A Stefanowi tak hołdowano, bo pieniędzy od nikogo nie wziął, zawsze pomagał i nie cudze nieszczęście na nim nie ciążyło. Czasem tylko mówiono o owym epizodzie niesławnym, gdy baba nań urok, miast na knura rzuciła. Ale nikt mu nie miał za złe. Ot, młodzieńczy wybryk, który z nawiązką teraz naprawiał.
Gdy dotarł tedy Stefan do Krakowa, ani jeść nie chciał, ani pić, tylko do smoczej pieczary się udał. Stanął i zakrzyknął starodawne zaklęcie, czasy Jaćwieży jeszcze pamiętające, by smoka przywołać i rozum mu zmącić: "Reksāu, Reksāu! Wystaw rogi, dam ci sera na pierogi". Wtem, ziemia zadrżała i zjawiła się gadzina. Zła jak sam diabeł, bo pewnie Stefanowe zaklęcie w liczeniu skarbów własnych mu przeszkodziło. Gada więc smoczysko: "Kto mnie śmiał przywołać" - tu spoglądnął na strachu nie znającego Stefana - "Ty, człowiecze?". Ni przeląkł się Stefan jakby zdawać się mogło, a jeno krzyknął gromko: "Poczwaro z piekła rodem, diable wcielony, kurwi synu i wnuku kurwi, czego ludzi niewinnych gnębisz, odejdź stąd. A kysz! A kysz!". Na to smok się zaśmiał i rzecze wedle swego zwyczaju: "Więc słuchaj zuchwalcze mej zagadki:
Co to za poczwary,
czarne są jak mary,
figle jeich są straszne,
niecne wilgne i rubaszne.
Głębią swoją straszą niezłą,
jeśli tylko zadrzeć giezło?".
Zatrwożył się Stefan wielce i spurpurowiał nagle - widać potwory owe w swych przygodach widywał i straszne bardzo musiały być. I drżącym rzekł głosem: "Powiem ci, ale jeno na ucho, bo się nie godzi". Przychylił się smok kāniemu, słucha, słucha, słucha. I jak tu nagle nie ryknie, okropieństwami pocznie rzucać a wściekał się a zżymał a przeklinał. A Stefan uradowany stał, bo oto odgadł smocze zamysły. Swoją zagadkę zatem Reksāowi przedstawił:
"Magiczna jest to liczba i w swym wstydzie wielka,
bo na opak wszystko robi, jak ta jarmarczna kukiełka.
Jeśli liczbę tę pamiętasz i zanadto ją polubisz,
to uważać bardzo musisz, by cię pociąg twój nie zgubił.
Łacno można bowiem, Panie,
w lesie od stryja dostać tęgie lanie."
Głowił się smok i głowił i nic wymyślić nie mógł. Tydzień cały tak se siedzieli, a smok wił się, po Wawelu chodził, co raz to kogoś pożerał, ale zagadki rozsupłać nie mógł. W końcu rzekł: "Na smoczą mą dumę, nie męcz mię dłużej i powiedz co to za liczba". "Sześćdziesiąt dziewięć" - odparł Stefan, a smok z tej swej złości rozpękł się na dwoje. Taka była prawdziwa historya smoka wawelskiego co o nim tyle gadają, nie żadna insza.
Weselu w Krakowie z tej okazji końca nie było, bo smoczym skarbem suto się wszyscy obłowili. No, może nie wszyscy, bo przy okazji podziału kilka głów spadło, jak to zwykle przy złocie bywa, ale summa summarum wszystkim śmierć smoka wyszła na zdrowie.
Chciano Stefana z księżniczką naraz żenić, ale ten się wymigał jakoś i jeszcze tego samego dnia odszedł w świat, by dobro czynić i spokój nieść ludziom.
KONIEC
Najnowsze komentarze