Jesteś tutaj

Proza

Komunikat o błędzie

  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in drupal_environment_initialize() (line 705 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/includes/bootstrap.inc).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in drupal_environment_initialize() (line 706 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/includes/bootstrap.inc).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in drupal_environment_initialize() (line 707 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/includes/bootstrap.inc).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in drupal_environment_initialize() (line 709 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/includes/bootstrap.inc).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in drupal_environment_initialize() (line 711 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/includes/bootstrap.inc).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 159 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 160 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 161 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 162 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 163 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 164 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 165 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 166 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in drupal_settings_initialize() (line 799 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/includes/bootstrap.inc).
  • Warning: session_name(): Cannot change session name when session is active in drupal_settings_initialize() (line 811 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/includes/bootstrap.inc).
Obrazek użytkownika Mateusz Ślażyński

Bez tytułu

pierwsza próba prozy sprzed około 2 lat, z góry przepraszam. Proszę nie zrazić się dość dziwną formą.

1. O prawach bycia, o nazwie nie będącej nazwą i przyjaźni.

Sobie było. W tym, że było, nie było nic dziwnego. Wszystko może sobie być, a nawet sobie żyć. Więc miało też przyjaciół, którzy też byli, bo każdy ma prawo być i mieć przyjaciół lub być przyjacielem. Było jak to, o czym myślisz jedząc swoje ulubione danie. Bardzo się nudziło. Jedno z przyjaciół dało mu kilka. Następnie zostały rzucone tam. Dbało o nie bardzo. Minęło wiele i one urosły. I wtedy one też były, bo każdy ma prawo być, mieć przyjaciół i rosnąć. Więc było ich przyjacielem. A kiedy znikneły, bo każdy ma prawo być, rosnąć, mieć przyjaciół, a potem znikać, nadal było ich przyjacielem, bo każdy ma prawo być czyimś przyjacielem. Tam gdzie było, nie było nazw. Nic nie miało nazw, nawet nazwa nie była nazwą, ponieważ nie miała nazwy. Co nie zmienia tego, że nazwa była, jak wszystko było, bo wszystko miało prawo być, tylko nie była nazwą - po prostu była. Pytasz więc, jaka jest nazwa tego o czym opowiadam? Nie wiem, bo tam nic nie ma nazwy, a czy można powiedzieć coś, czego nie ma? Owszem, nie można, co nie zmienia faktu, że nazwa taka jest, ale po prostu jest i nie jest nazwą, bo wszystko ma prawo być, a co za tym idzie ma prawo czymś nie być. Najczęściej jest też tak, że jak się jest, bo ma się prawo być, to się chce jak najwięcej mieć, bo się sądzi, że ma się prawo wszystko mieć. Myślało też tak kiedyś. Razem z przyjaciółmi znalazło to. To było jak nic innego, co kiedykolwiek widzieli. Wiesz jak wygląda to, czego najbardziej pragniesz? Powiadasz, że wiesz, ale naprawdę to nie wiesz, bo to, czego się najbardziej pragnie, zawsze jest ukryte i nie da się tego zobaczyć. Ale z pewnością wiesz, jak to jest, kiedy się myśli, że się to coś znalazło. Kiedy to znaleźli właśnie tak samo pomyślało. I chciało to dla siebie, tylko dla siebie. I to zabrało. Zostawiło przyjaciół, bo myślało, że ma prawo to mieć tylko dla siebie. I było samo z tym czego chciało. Minęło mało i z dnia na dzień coraz mniej chciało to mieć. W końcu całkowicie znielubiło to i wyrzuciło. I wróciło do przyjaciół i przeprosiło, bo każdy ma prawo do popełnienia błędu. Przyjaciele wybaczyli, bo jak ktoś jest przyjacielem, to właśnie po to nim jest. I było dobrze. A tego, czego chciało już nigdy nic nie znalazło. Zauważyłeś, że mówię tylko o przyjaciołach? że nie ma wrogów ani obojętnych? A może ich nie ma? Pewnie, że są, bo przecież mają prawo być, a także nie być przyjaciółmi. Tak naprawdę to bez nich nie byłoby przyjaciół, tak jak nie byłoby dnia bez nocy. Właściwie, gdyby nie było wrogów, to czy ktokolwiek wymyśliłby słowo "przyjaciel"? Sądzę, że nie. Tak czy siak, tam byli, mimo, że wcale tak się nie nazywali. A jeżeli byli, to byli też inni. Jeżeli więc przyjaciele istnieją dzięki wrogom, to powinniśmy się cieszyć, że mamy wrogów. Ono miało przyjaciół, ale wcale się nie cieszyło, że miało wrogów. Nie lubiło ich, jak oni nie lubili tego. Był taki czas, że sądziło, że ma samych wrogów. Czuło wtedy strach, straszny strach, chociaż nie wiedziało, co czuje, bo nie miało przecież nazwy. Mimo to czuło, bo przecież każdy ma prawo się bać. Im dłużej się bało, tym bardziej się bało a im bardziej się bało, tym bardziej bało się szukać przyjaciół. A jak nie miało przyjaciół, to bało się dalej. Na szczęście przyjaciele są tacy, że często sami Cię znajdą i dadzą kilka, które potem urosną. A teraz zadam Ci zagadkę. Tam, gdzie to jest, jest coś, bo ma prawo być, ale bez tego nic by nie mogło być? Zastanów się chwilę. Odpowiedź tkwi w opowiadaniu. Nie wiesz? Jak nie, to Ci powiem. Jest to prawo do bycia, mimo, że tam przecież nim nie jest. Jeżeli zgadłeś, to wiesz na jakich zasadach działało tam życie.

2. O tamtejszych lewach i o tzw. wolności

Dotychczas pisałem o tym, jakie są prawa. Niestety jak jest i prawo to musi być i lewo. Mówi się, że ptak jest wolny, a przecież jest całkiem szybki. Nie istnieje takie coś jak wolność, która oznacza mniej więcej: "można wszystko". Już prędzej istnieje coś takiego jak "chcieć, znaczy móc", a przecież tak tez nie ma. No ale sądziło, że tak jest. Więc jak zachciało mu się trzymać w klatce, to wzięło klatkę i trzymało tam. Mijał czas i jak się okazało tamto nie mogło żyć w klatce, zniknęlo. W zamian zostało dużo żalu i pretensji do siebie. Chcieć znaczy móc, kiedy móc nie znaczy nie chcieć dla kogoś innego. I prawem też było tam w taki sposób postępować, no i było dobrze. Lewo zaczęło się wtedy jak postanowiono, że to co można móc i to czego nie można móc zostanie sprecyzowane. Kiedy to już wymyślono, wymyślono również, co każdy powinien robić i co musi robić. Niby każdy robił to samo co zawsze, ale już teraz móc równało się powinno albo musieć, a nie chcieć. Takie życie nie było przyjemne. Co niektóre nie chciało się również przystosować i łamało to całe wymyślane prawo na złość, co prowadziło do tego, że ich móc równało się nie chcieć dla kogoś innego. W ten sposób coś co miało służyć temu, by było lepiej, zaczęło niszczyć to, gdzie to się działo. To jest akurat teraz, więc nie wiem, jak to się skończy. Kiedy się dowiem, to na pewno powiem. Ale zacząłem rozpisywać o tym co działo się tam, a ja chciałem opowiadać o tak zwanej wolności. Bo z tym co niektórzy nazywają wolnością należy uważać. Bo z nią jest jak z kołdrą, pod którą się śpi ze wszystkimi na jednym łóżku. Każdy chciałby mieć ją tylko dla siebie, ale jak za mocno ją pociągnie to osobie z drugiej strony jest zimno. Trzeba więc dzielić się nią równomiernie, tak by każdy mógł się wyspać. Bo przecież każdy ma prawo spać, bo bez tego nie mógłby być, a do tego ma prawo. A jeżeli jest się czyimś przyjacielem, to czasem trzeba trochę tej kołdry oddać, jeżeli będzie mu bardziej zimno, niezależnie od tego, jak to wpłynie na Twój sen. Dlatego zamiast trzymać w klatce, powinno dać żyć tam gdzie tamto chciało, mimo, że w ten sposób mogłoby je stracić. Pytasz się więc, kiedy chcieć naprawdę oznaczałoby móc niezależnie od niczego? Gdybyś na tym łóżku był sam i cała kołdra byłaby wtedy tylko dla Ciebie, albo gdybyś wszystkim tę kołdrę zabrał, albo gdybyś ich z tego łóżka skopał. Tak czy siak byłbyś wtedy pod nią sam, a co to za frajda spać pod taką dużą kołdrą samemu? Do tego doprowadziło, zamykając tamto w klatce. Zostało same i wcale się z tego nie cieszyło. Na szczęście miało jeszcze przyjaciół, których nie zamknęło i na pewno tego nie zrobi. Zadam Ci kolejną zagadkę. Co w wolności (jeżeli by istniała) jest niepotrzebne? Jeżeli nie wiesz to przeczytaj jeszcze raz uważniej początek tekstu o wolności. Jeżeli nie wiesz to Ci powiem, a jak wiesz to i tak Ci powiem, żebyś wiedział, że na pewno wiesz. Niepotrzebne jest to, że można móc, tego czego się nie chce móc. To taka subtelna różnica, którą można czasem odczuć. Na szczęście rzadko dość.

3. O potędze i potrzebie tego co się traci lub zmienia oraz dalszy ciąg tamtejszych lewów.

Po co to było? Dużo rzeczy jest, tylko nie wiadomo po co? Miało prawo być, ale po co z niego korzystać? Każdy ma takie coś. Zazwyczaj najpierw jest to coś bardzo małego albo bardzo dużego, tak dużego, że nie można tego wręcz objąć umysłem takim, jaki posiada później ta sama osoba i przestaje istnieć. Ale to bardzo małe to da się objąć, tylko, ze to rośnie wraz z czasem, jak apetyt w miarę jedzenia. I tutaj znowu może przestać rosnąć w pewnym momencie i jak się to zdobędzie, wcale się nie chce żyć. Może też urosnąć tak duże, że będzie się mogło za tym całe życie iść. Może też Cię przerosnąć, a wtedy ciężko przetrwać. Najlepiej chyba zrobić tak, zeby cały czas powoli równomiernie rosło i starać się nie zapomnieć jak objąc to drugie. Bo tego brakuje chyba dorosłym, właśnie tego drugiego. Bo nie wszystko musi być prawdziwe, żeby było piękne. Czasem wystarczy, by coś w ogóle było, a nie, żeby móc je czuć, widzieć, słyszeć, nazywać czy cokolwiek z tym robić. Jak czytasz te słowa to, czy zrobiłoby Ci różnicę, gdybym napisał, że wszystko co masz przed oczyma nigdy się nie wydarzyło i dzieje się tylko w mojej głowie, która być może już do najnormalniejszych nie należy? Sądzę, że nie byłaby to zbyt wielka niespodzianka. Według mnie na tym się opiera się potęga rzeczy zrodzonych w głowach innych, a nie istniejących w tzw. rzeczywistości, że są one dla dorosłych tym, co mieli będąc jeszcze dziećmi, a dla dzieci tym, co jest ich największym skarbem, który niedługo może zostać utracony. Wracając jednak do tego miejsca, które zostało stworzone przez moją być może nie do końca normalną już głowę, to odkąd wymyślono prawa, obowiązki itp. i wszystko zaczęto przyporządkowywać, stworzyły się dwie grupy, takich, którzy się podporządkowali i takich, którzy jak się można było spodziewać nie zgadzali na następujące zmiany. Najgorsze jednak było to, że żadna ze stron nie miała racji. Ta stojąco po stronie nadawania nazw zburzyła szczęście, które dotychczas panowało, zaś ta druga chcąc walczyć o nie, w teorii dobra i szlachetna odrywając się od ogółu również przyjęła nazwę i stała niczym innym, jak lustrzanym odbiciem swoich przeciwników. Z początku obie rewalizujące grupy podzieliły po prostu między siebie całe tamto miejsce i chciało na siłę pokazać, że ma lepiej od konkurentów. Wyglądało to dość śmiesznie:
1) grupa będąca za prawami, nazwami i obowiązkami nawaliła ich sobie na głowę jeszcze więcej i mimo tego, że to ich unieszczęśliwiało, udawała jak to oni są zadowolonie z takiego życia. Został tam nawet wybrany przywódca, na okazję tę musiano szybko wymyślić słowo "przywódca", co pokazywało jaką potęgę mają nazwy. Jedna takie nazwa wystarczyła, zeby każdy się go słuchał i wykonywał jego polecenia. Co najciekawsze on nie miał żadnych obowiązków itp., co było przecież wizytówką rywali;
2) grupa konkurująca obalała wszystkie nazwy i nawet nie posługiwała się mową. Zrobił się tam taki bałagan, że nikt nie był zadowolony, ale mimo to utrzymywano ten stan rzeczy. Tutaj również był ktoś na wzór przywódcy, ale, że on nie miał prawa wydawać żadnych poleceń, był cały czas zawalony obowiązkami w odróznieniu od ogółu.
Skończyło się na tym, że jedna grupa tak zazdrościła drugiej i na odwrót, że w obu ugrupowaniach powstały mniejsze grupki będące za obaleniem panującego w swojej grupie ustroju. Ale te podgrupy również znalazły wrogów i powstały podgrupy podgrup, z których każda miała swojego niby przywódcę działającego na zasadach odwrotnych niźli w prowadzonej przez siebie grupce. Wynik końcowy był oszałamiający. Oba głowne ugrupowania składały się z przywódców i obywateli w stosunku 1:1, z czego wychodzi, ze połowa całej grupy działała na zasadach panujących w drugiej grupie. Podjęto próbę wymienienia się przywódcami, co doprowadziło jedynie do tego, ze jeszcze bardziej namieszano obywatelom w głowach. Jak narazie ogólny zamęt nie daje przewidzieć swojego końca: "pożyjemy - zobaczymy". Co ma to wspólnego z tym, o czym pisałem na wstępie? Najlepiej jest na początku, nie powinno się zmieniać tego, co dobre, a z pewnością nie powinno się tego tracić. A gdyby ktoś nie domyslił się o co mi chodziło, to było to marzenie.

4. O tym, jak się znajduje przyjaciół...

No takiego bałaganu to jeszcze nie widziałem. Połowa leży, połowa biega, a żadne z nich nie wie, czy dobrze, że biega, czy nie powinno leżeć i na odwrót. W takim razie skorzystam z okazji braku rzeczy do opisania, rozwinę jedną z poprzednich historii. Pisałem o tym, jak tamto szukało przyjaciół i za bardzo mu to nie wychodziło, ponieważ się bało. No, do końca prawdą to nie jest. Nie tyle strach przeszkadzał, co inni. Jak tylko spotkało kogoś, kto wydawał się odpowiedni na przyjaciela, próbowało nawiązać z nim jakiś bliższy kontakt. Starało się bardzo, nawet bardziej, poświęcało cały czas tamtemu. Robiło wszystko, by choć trochę je polubiło. Mijało trochę czasu i działo się coś dziwnego. Mianowicie, tamten ktoś zamiast polubić tamto zaczynał go unikać, więc efekt był mniej-więcej odwrotny od oczekiwanego. Zamęt jaki powstawał wtedy w tamtym można porównać tylko do tego, co mam przed oczyma. Mimo to się nie poddawało. Jeszcze bardziej się starało. Doprowadziło to do tego, że zamiast przyjaciela zyskiwało sobie wroga. Nie wiedziało, dlaczego tak się dzieje. Odkąd sięgała jego pamięć, zawsze było same, nawet znało tego powód - po prostu było inne. Nie to, żeby lepsze, czy gorsze, tylko inne. Tak jak się różnią od siebie dwa rodzaje czekolady, równie smaczne, ale każde w inne sposób. Jeżeli osoby, które znało były czekoladą mleczną to ono było czekoladą z orzechami. Teraz może by ktoś powiedział, ze było po prostu oryginalne, ale wtedy nikt tego tak nie ujmował, a już z pewnością nie ono. A było i jest jeszcze czasem niestety tak, że każde siebie uważa za najlepsze i to, co jest inne, jest gorsze. Nie lubili się zadawać z czymś "gorszym". Tak nie powinno być... Siebie jest w sam raz, czasem nawet za dużo, po co szukać więcej w innych? Jak się patrzysz w oczy kogoś, do kogo coś czujesz, to co jest dla Ciebie ważniejsze: ich kolor i wyjątkowość czy Twoje odbicie w nich? Sądzę, że to pierwsze. Nawet jestem tego pewien. Tak samo powinno się patrzeć na innych, poszukiwać tej wyjątkowości i jej dobrych stron.
Dalszy ciąg się już zgadza. Tamto się coraz bardziej bało, tak bardzo, że nie podejmowało już z tego strachu kolejnych prób poszukiwań. Najgłupsze jednak okazało się to, że dopiero wtedy zostało zauważone, jak przestało się starać... Do dzisiaj ani ono, ani ja, nie wiemy, na jakiej zasadzie to działa. Chyba chodzi o to, że najwartościowsze wydaje się wszystko, co się straciło albo jest ciężkie do zdobycia. A przecież się nie zmienia (chyba). Straszna głupota. Ale to każdy jest mniej lub więcej głupi, więc można to wziąć za normalkę i może kiedyś o tym więcej napiszę.

5. O wadach i zaletach oraz o dobrych stronach wszystkiego.

Powoli się sytuacja uspokaja... Ale nie z powodu jakiegoś błyskotliwego przebłysku mądrości, czy jakiegoś wyczynu. Nie dlatego, że wszyscy obudzili się z szału, złego letargu, czy jak to nazwać. Po prostu się zmęczyli tym ciągłym bezsensownym uganianiem. Możnaby sądzić, że teraz wszystko jest w normie... Ale niestety tak nie jest. Mimo, że powrócił chwilowo spokój, nikt nie ma siły, by się nim cieszyć, co jest nie do zniesienia. Dajmy na przykład tamto. Leży i nic nie robi, a swoje podstawowe czynności wykonuje, jakby napawało je to jakimś obrzydzeniem. I tak jest wszędzie. Możliwe, że się czepiam, bo przecież wcześniej narzekałem na coś innego, ale według mnie to normalne. Każda sytuacja (przedmiot, uczucie, cecha) ma jakąś stronę lepszą i gorszą. Na każdą można narzekać i z każdej można się cieszyć. Z zasady dużo bardziej propagowane jest to narzekanie. Zapewnie dużo lepiej by się żyło, gdyby szukano dobrych stron, ale mało kto o tym pomyśli. Nieważne, jak bardzo źle wyglądającą na pierwszy rzut oka rzecz wziąć pod lupę, to w każdej znajdzie się odrobina czegoś dobrego.
Weźmy na przykład sytuację, która miała miejsce podczas czasu, kiedy panował tu jeszcze bałagan. Jedno, które należało do podgrupy podgrupy podgrupy podgrupy podgrupy podgrupy grupy popierającej nazwy (z czego wychodzi, że nie zgadzała się z tą grupą), jako, że przeciwstawiało się wszechwładnemu przywódcy zostało bezpodstawnie wrzucone do szkoły (coś na wzór więzienia u nas, odosobnienie, zamknięcie, trochę żarcia i straszne nudy). Zaczęło strasznie narzekać na swój niesprawiedliwy los, skarżyło się dosłownie na wszystko. A ja Wam powiem, że mu nawet zazdroszczę. Przecież dzięki temu oddzielili je od tego całego wariactwa, nie zmęczyło się dzięki temu, nie ześwirowało do końca, a co chyba najwazniejsze - miało darmowe jedzenie. Myśląc w ten sposób można dojść do wniosku, że ze wszystkiego da się czerpać korzyści, ale żeby je docenić, trzeba je najpierw znaleźć. To samo się tyczy tego, co każde ma w środku. Może być bardzo egoistyczne. Każdy od razu pomyśli, jak to wada i w ogóle. Ale przynajmniej dzięki tej niby-wadzie, zadba o siebie i się tak łatwo niczemu nie da. Jeżeli ktoś jest szlachetny, to można to ująć za wielką zaletę, ale przecież czasem ta szlachetność to nic więcej jak tylko głupota, przez którą wiele można utracić. Moim zdaniem z cechami jest tak samo jak z tymi grupami i podgrupami. Każda wada ma jakąś podgrupę, która jest zaletą i na odwrót. Jeżeli się odpowiednio na to spojrzy, można docenić wszystko istniejące wokół nas. Uznajmy, że nie lubimy ciasta drożdżowego (ja uwielbiam, ale to sprawa indywidualna) i akurat dostaliśmy takowe ciasto z rodzynkami (które to rodzynki chyba każdy lubi i uznajmy, że je lubimy). Jezeli wyjdziemy z takiego poglądu, ze szukamy czarnych stron to będziemy narzekać i po prostu to ciasto zostawimy, a jeżeli będziemy szukać "białych" stron, to wtedy wydłubiemy nasze ukochane rodzynki i je spałaszujemy.Morał z tego taki, że zawsze trzeba tych rodzynek szukać, bo tak to będziemy głodni. Najedzone równa się szczęśliwe. Więc szukajmy wszędzie, tego co dobre, no i tak na marginesie starajmy się mieć mało wyszukany gust smakowy (więcej lubimy jeść, bardziej najedzeni, a najedzone równ...).

6. O potędze i słabości nazw

Cóż... Długo nie pisałem. Ale jak już mówiłem, wszyscy byli wykończeni, więc nawet to, które robiło te rzeczy, którymi to pisze, ich nie robiło. Toteż pisania nie było. Ale pisanie to mały problem, gorzej było z jedzeniem... Nie chcę jednak, żeby ktokolwiek po przeczytaniu tego miał koszmary w nocy, więc przejdę do meritum*. W końcu zdobyłem coś do pisania.
Wynika z tego, że to coś, czym piszę w tej chwili, zostało zrobione. A jeżeli zostało zrobione, to znaczy, że to co, je robi, już je robi. A jeżeli je robi, to już ma na to siłę. Ma siłę, więc musi jeść. Jeżeli musi jeść, to to, co robi mu jedzenie również musi mieć siłę. A jeżeli ma siłę, to musi mieć gdzie spać. Itd., itd... Wszystko więc wróciło do normy. A to dzięki, temu, ze obie strony konfliktu doszły do porozumienia. Nazwy wstąpiły legalnie do użytku, ponieważ udało się podważyć i moc i wpływ. Stało się to za sprawą mojej niezwykle skromnej i nie chwalącej się niczym osoby. Udowodniłem bowiem, że same słowo nie wystarczy, że posiadało jakąś siłę. Jeżeli jakąkolwiek posiada, to bardzo małą, porównywalną z siłą pędzącego na łeb i szyję ślimaka, lub najwyżej żółwia, który co najwyżej może się staczać z górki. żeby miało taką siłę, jaką miało np. "przywódca", trzeba w te słowo wierzyć. Bo wiara to jedna z sił napędowych świata. Można powiedzieć o sobie, że jest się karmnikiem, ale ptaki nie dadzą się na to nabrać (przynajmniej niektóre się nie dadzą). Wiara sprawia, że coś staje się prawdziwe. Nic by bez wiary nie istniało. Można by ugotować najlepsze jedzenie, ale jeżeli się nie uwierzy, że ono istnieje, to się go nie zje. Wydaje się to trochę bez sensu. Przecież jak coś widzimy, czujemy, to to jest i nie ma ku temu wątpliwości. Dopóki wierzymy w swoje zmysły, rzeczywiście tak jest. Ale jak przestaniesz wierzyć w zmysły, to przestaniesz wierzyć w to co czujesz, więc prawdopodobnie się nie najesz, bo nawet nie uwierzysz, że jesteś najedzony. Lecz mimo to, mało kto nie wierzy zmysłom, dużo trudniej zaś uwierzyć na słowo. I tu tkwi problem nazw. Kiedyś wierzono we wszystkie nowe nazwy, tj. "przywódca", "nauka" i dlatego wynikło przez nie tyle konfliktów. Te wojny jednak sprawiły, że wszystko straciło wiarę i teraz samej nazwie bez dowodów ciężko jest znaleźć taką małą wiarę. Potrzebują pomocy w postaci zmysłów lub innych nazw. Niektórzy powiedzą, że dobrze, bo teraz skończą się z tym problemy, ale równie dobrze można powiedzieć, że teraz zacznie się era udowadniania i pomocy już legalnym nazwom. Teraz ruszą do pracy nie serca, a umysły, a to niczego dobrego nie wróży. Nadmiar myślenia jeszcze nikomu nie pomógł. Małe dziecko w brzuchu jeszcze mamy swojej może nazwać ten brzuch więzieniem, ale jak z niego wyjdzie udowodnią mu, że to jedynie brzuch. Dlaczego? Przecież w pewnym sensie jest on więzieniem. Każdy trzyma się tylko swojego punktu widzenia i wiary, co doprowadzi to niesamowitych zakłamań. Kończąc jednak myśl o pomocy mojej prześwietnej skromnej osoby, chciałbym zaznaczyć, ze jedyne co zrobiłem, to przestałem wierzyć w jakikolwiek sens tych konfliktów i uwierzyłem w możliwość współistnienia wszystkiego wraz z nazwami. Być może kiedyś tego pożałuję, ale wierzę, że i tak każde to przeżyje, ponieważ każde ma prawo żyć, dopóki w to wierzy. I dopóki wierzy się w potęgę wiary, to ta wiara sprawi, że nazwy będą prawdziwe i nie zakłamane. I to by było na tyle, gdyż odkąd wystarczy wiara, nie potrzeba, żebym coś pisał o tym miejscu i o tych**. A więc niech sam każdy wybierze, w co chce wierzyć.

*wiem, trudne słowo, podobno chodzi o "główny cel", ale sądząc po jego brzmieniu, równie dobrze może to być gatunek żółwia słodkowodnego zamieszkującego południowe afrykańske stepy podczas okresu rui***
**uwierzyli, że "Ci", i "To" to idealne określenia ich nacji i miejsca zamieszkania
***okres rui, to wtedy jak pan żółw mówi pani żółwikowej, ze jej skorupka jest piękniejsza od liścia sałaty, chociaż sam w to nie wierzy (styka, że ona wierzy)

Obrazek użytkownika Ziemowit

Serce smoka, odważny lew i zły wybór

Znajdowałem się w ciemnym pomieszczeniu, z którego widać było mój dom. Z sufitu zwisały pajęczyny, więc było tu trochę brudno. Nie wiedziałem co mam zrobić, gdyż w tym pomieszczeniu nie było drzwi, okno było zakratkowane, a poza tym znajdowałem się na dość wysokim piętrze. Nagle pomieszczenie zaczęło się trząść jak i cały budynek. Sufit zaczął walić się na moją głowę, aż w końcu przygniótł mnie od pasa w dół... Nie wiedziałem dlaczego nie czułem bólu, może to zły omen. . . Spojrzałem w dziurę w suficie. Niespodziewanie z dziury wyłonił się ogromy pająk i otworzył paszczę.
- Nieeee!!! - Obudziłem się. - To był tylko sen.
Jak zwykle po koszmarze poszedłem do łazienki aby umyć twarz. Byłem już przyzwyczajony do tego, że zawsze budzę się zlany potem i w ogóle nie śni mi się nic dobrego. Najgorsze jest to, że nie pamiętam kiedy to się zaczęło. Tak, to jest denerwujące, szczególnie że mam złotą osiemnastkę i nawet się z tego nie cieszę. Tak czy inaczej była siódma godzina. Muszę się zbierać, żeby iść do szkoły. Podszedłem do szafy i wyjąłem z niej ciepłą, a nawet bardzo ciepłą, skórzaną kurtkę. Miała kolor czarny. Ubrałem się i wyszedłem z domu. Nic nie wskazywało na to, że coś miało się wydarzyć.
Szedłem sobie spokojnie do szkoły, gdy na chodniku zaczepił mnie chudy, wręcz kościsty, człowiek. Jego twarz wskazywała na niedożywienie i była pełna trosk.
- Witaj, młodzieńcze - kiedy do mnie mówił, jego oczy wskazywały na to, że cieszy się ze spotkania mnie, lecz ja go nie znałem.
- Witaj. - postanowiłem być miły . . .
- Mam do ciebie ogromną prośbę. - dopiero po tych słowach zauważyłem, że trzyma w ręce jakiś zawinięty w pomarańczową szmatkę przedmiot.
- Przechowaj dla mnie tę książkę. Albo lepiej ją zatrzymaj. - wyciągnął do mnie swoją kościstą i pełną siniaków rękę, w której trzymał zawiniętą książkę. - Weź ją, błagam.
- Dobrze, dobrze. Wezmę ją. Jeżeli to coś zmieni - szybkim ruchem ręki zabrałem książkę z ręki kościstego człowieka.
- Dziękuję ci. Nawet nie wiesz jak bardzo. - Jego twarz rozpromieniła się . Jego usta złożyły się w nieudolny uśmiech. Wyglądało to jakby pierwszy raz w życiu się uśmiechał.
- Nie ma za co. - włożyłem zawiniętą książkę do plecaka.
Każdy z nas poszedł w swoją stronę, jednak to zdarzenie wywołało we mnie zdziwienie, nie wiedziałem co tym myśleć. Podczas reszty drogi do szkoły coś mnie kusiło bym obejrzał tę książkę. Rozejrzałem się i zauważyłem nieopodal kawiarnię. Spojrzałem na zegarek. Miałem jeszcze wystarczająco dużo czasu na wejście kawiarenki. Wszedłem. Usiadłem przy stoliku i zamówiłem kawę, ponieważ lubię jej smak, a do tego czułem się trochę senny. "Trochę w niej goryczy, a gdy doda się mleka, wręcz ożywia człowieka" - tak mawiał mój dziadek. Po prostu kocham pić rano kawę. Wyjąłem zawiniątko z plecaka. Odwinąłem i zobaczyłem przedziwną książkę. Obejrzałem ją dookoła. Z przodu okładki znajdował się lew, który zdawał się ruszać, gdy dotyka się go po grzywie (może to moja wyobraźnia?). Zaś z tyłu okładki książki znajdował się czerwony smok. Bardzo się denerwował, gdy dotykało się go po ogonie - nie wiem co ze mną dziś jest? znowu zwidy . . . Tak czy owak, ani z przodu ani z tyłu nie było tytułu, a to samo w sobie jest dziwne. Po krótkim zastanowieniu skojarzyłem lwa z okładki z moim znakiem zodiaku, zapewne jest to zwykły zbieg okoliczności.
- Przyniosłam kawę - powiedziała do mnie kelnerka o kręconych włosach i pięknym uśmiechu. - Czy życzy sobie pan czegoś jeszcze? - nogi też miała niczego sobie.
- Nie, dziękuje. Jednak chciałbym zapłacić. Ile?
- 3 złote - Wyjąłem z plecaka portfel, w którym znajdowało się akurat 3 złote. Podałem jej monety i moja ręka poczuła skórę jej delikatnej dłoni.
Kelnerka poszła dalej o pracy, a ja postanowiłem otworzyć książkę. Otworzyłem ją, w końcu moje oczy ujrzały tytuł, który brzmiał: "Serce smoka, odważny lew i zły wybór" . Tytuł, przyznaję, od razu mi się spodobał. Wziąłem łyk kawy, który od razu mnie postawił na nogi, a także odświeżył i pobudził szare komórki. Postanowiłem przeczytać kawałek tej książki. Pierwsze słowa były makabryczne, a mianowicie: "Idźcie moi bracia na rzeź, bo nasza krew nieważna jest." Spojrzałem na zegarek, musiałem już iść. Dopiłem kawkę - szkoda, że musiałem się zbierać, bo świetny był ten pobudzający napój. Spakowałem książkę do plecaka. Podszedłem do drzwi, które prowadziły na ulicę. Złapałem za klamkę i coś się stało, gdy przez nie przeszedłem... Znalazłem się na środku statku. Wszyscy wpatrywali się w moją osobę, a że stałem na środku to nie było to dla nich trudne. Statek był ogromy, nie byłem w stanie objąć go wzrokiem. Moim zdaniem był to statek królewski - na moje można byłoby w nim mieszkać. Do tego cały był pozłacany czystym złotem. Przynajmniej tak mi się wydaje, bo wszystko się świeciło. Nad drzwiami wszystkich kajut wisiały brylanty.
- Kimże jesteś? - dopiero teraz zauważyłem, że za mną stał ogromny mężczyzna. Był tak umięśniony, że nie miał szyi. Jego biceps był podobnych rozmiarów mojej klatki piersiowej, ale przecież to nieważne . . . Oczy miał kasztanowe. Miał też szramę przebiegającą nad i pod lewym okiem. W sumie to dodawało mu piękności. Jego rysy twarzy były ostre. Nos miał ogromny - zajmował mu pół twarzy.
- Jestem podróżnikiem - powiedziałem pierwsze co przyszło mi do głowy i od razu tego pożałowałem.
- Nienawidzę kłamców, lecz jeżeli kłamiesz, wybaczę ci. - jego twarz wskazywała na to, że nad czymś się zastanawia.
- Przecież to wybraniec - w końcu któryś z żeglarzy nie wytrzymał.
- Jesteś wybrańc . . . - zaczął do mnie mówić ten, który nie lubi kłamców. Nie wiem jak kończy się to zdanie, bo dostałem czymś metalowym w głowę. Upadłem na podłogę statku, to podłoże nie było zbyt przyjemne. Wokół mnie zrobiło się cicho.
Widziałem już tylko ciemność . . . Po bliżej nieokreślonym czasie zacząłem się powoli ożywać. Czułem, że coś, na czym leżałem, nie było już twarde, wręcz przeciwnie, było tak miękkie, że chciało się leżeć, dlatego nie chciało mi się otwierać oczu. Jednak zebrałem się w sobie i wstałem. Otworzyłem oczy. Znajdowałem się w małym pokoiku, w którym znajdowało się łóżko, na którym leżałem i krzesło, które było stare i wyglądało jakby miało co najmniej czterech właścicieli. W pokoju nie było nic więcej, z wyjątkiem dwóch okienek i drzwi, które wykonane były z prawdziwego drewna. To na pewno sporo kosztowało. Głowa mnie bolała od uderzenia, które otrzymałem, lecz przecież to nic dziwnego. Spojrzałem na swoje ciało. Nie było na nim ani "kropelki" ubrania. Drzwi otworzyły się, a w nich stanęła piękność. Nie mogłem się jej przyglądać, bo musiałem zakryć swoje narządy.
- Przepraszam. - jej głos był cienki lecz mocny. - Nie gniewaj się przyniosłam, ci ubranie. Spójrz mi w oczy i powiedz czy się gniewasz. - Co miałem zrobić, spojrzałem jej w oczy, które były niebieskie, a ich obwódki żółte. Jej oczy wpatrywały się w moje a moje w jej. Przyznaję, byłem zauroczony.
- Nie gniewam się, ale daj mi już swoje . . . - w tym momencie spojrzała na mnie z pogardą -. . . to znaczy moje ubranie.
- Teraz jesteśmy kwita - w końcu nie wytrzymałem zbadałem ją. Była ubrana w długą niebieską sukienkę z wyszywanymi żółtymi kwitami i falbankami. Nogi miała bose. Paznokcie od rąk nie były pomalowane, co mnie dziwiło. Jej ręce wyglądały na delikatne, ale wydaje mi się, że to tylko pozory. Jej twarz miała delikatne rysy. Nosek miała mały, leciutko zadarty do góry i usta, które mnie kusiły. Do tego włosy proste o kolorze kasztanu. Położyła ubranie na ziemi i wyszła.
Trochę mi głupio, że jeszcze nie poznałem dziewczyny, a już . . . Spojrzałem na ubranie, które zostawiła mi nieznajoma dziewczyna, było dość dziwne, w sumie to było takie kimono. Było czarne. Jedyną rzeczą jaka nie była tego koloru był pas, który był biały. Co miałem zrobić, ubrałem się w dziwne kimono. Kiedy uważałem, że byłem już gotów, wyszedłem drewnianymi drzwiami. Za nimi znajdował się korytarz prowadzący w jedną stronę, a mianowicie w lewo. Ściany wokół wydawał się jakby były z bambusa, nie każdy by to zauważył. Co miałem robić? Poszedłem w lewo. Po chwili korytarz rozszerzał się do rozmiarów ogromnego pokoju, w którym znajdował się "podglądaczka". Nie robiłem hałasu, dlatego mnie nie zauważała. Spojrzałem co robi i od razu moja twarz zrobiła tak jakby się w kształt "o", ponieważ ta niepozorna dziewczyna ostrzyła długą przepiękną katanę. Po prostu mnie zatkało, nie byłem w stanie się ruszyć ani wymówić żadnego słowa. Byłem jak słup. Niespodziewanie ona do mnie się odezwała:
- Wiem, że tu jesteś. - to już zupełnie mnie zdziwiło, jednak nie "pękałem" i nic nie mówiłem. - Nie musisz udawać, że cię nie ma, bo wiem, że tu jesteś. - mówiła ze spokojem i przekonaniem w głosie.
Odwróciła się do mnie. Dopiero wtedy zauważyłem jej piękne długie, naturalne rzęsy, no dobra nie najpierw zbadałem jej walory, miała je całkiem spore, nogi miała długie gładkie przynajmniej tak się wydawało, bo widziałem to tylko przez ułamek sekundy kiedy się podnosiła jej sukienka trochę podniosła się do góry. Spojrzała na mnie, a ja na nią i tak patrzyliśmy na siebie dopóki mojej "przyjaciółce" nie zaczerwieniły się policzki i nie spojrzała na podłogę (zapewne też była z drewna). O dziwo, żadne z nas się nie odzywało. Powiem szczerze, zacząłem coś do niej czuć, ale co to było za uczucie, tego nawet ja nie wiedziałem.
- Jak ci na imię? - nie wytrzymałem i to ja zadałem pierwsze pytanie, bo chyba o to chodziło w tej całej ciszy.
- Miło, że w końcu o to zapytałeś. Jestem Jen. - podczas gdy to mówiła uśmiechała się do mnie - Teraz o poważniejszych rzeczach musimy porozmawiać. Kim ty jesteś?
- Ja jestem no . . . eee . . . wolę nie mówić.
- Twój wybór. Tak czy owak, musisz jutro iść do wyroczni. A co do dnia dzisiejszego, choć ze mną do miasta. Odpowiada ci to?
- Jasne. - moje słowo było wypowiedziane z radością
Jen znowu odwróciła się do mnie plecami i schowała swoją piękną długą i bezapelacyjnie prawdziwą katanę do pochwy, która leżała obok miecza. Kolejnym ruchem dziewczyny było założenie miecza na plecy. Lekko go zawiązała a następnie powiedziała:
- Odwróć się. - no, wolałem z nią nie zaczynać więc jej posłuchałem, a poza tym nie chciałem spotkać się ze świeżo naostrzonym mieczem. - Już możemy iść.
Czekałem aż ta przepiękna biała dziewczyna pokaże mi wyjście. O dziwo, drzwi by na widoku. Wyszliśmy z japońskiego domku. Moim oczom ukazało się ogromne miasto. Wszyscy nosili tu tak jakby kimona i sukienki. Miasto wyglądało jakby było z innej epoki, ponieważ nigdzie nie widziałem samochodów czy innych zmotoryzowanych rzeczy. Jedynym pojazdem jaki ujrzałem był koń, który stał nieopodal domku Jen. Co do budynków, każdy był inny. Jedne wyglądały jak takie mniejsze stodoły, inne jak rezydencje, a jeszcze inne były podobne do małych domków, w których mieszka duch Japonii. Co do drogi, którą wszyscy chodzili, nie była ona ani z asfaltu, ani nie była żwirowana lecz była to po prostu położona trawa. Z dziwniejszych rzeczy widziałem, że prawie żaden mężczyzna nie ma broni, wyjątkiem byli ludzie poubierani w żółte kimona, którzy nosili przy sobie (koło pasa) długie cienkie miecze. Na uchwycie tych mieczy widać było "rysunek" smoka. Z tego transu twórczego "obudziła" mnie Jen.
- Ej, idziesz czy nie? - Jej głos wskazywał na to, że jest zadziwiona moim zdziwieniem wywołanym widokiem miasteczka.
Bez słowa udałem się za nią. Wydawało mi się, że idziemy w stronę słońca, lecz szybko spostrzegłem, że w tej krainie są dwa słońca. Jedno świeciło czerwono-pomarańczowymi promykami, zaś drugie świeciło dokładnie z przeciwnej strony, było niebieskie, zaś świeciło ciemnoniebiesko-białymi promieniami. A co do nieba - było przeczyste, lecz wyglądało jakby był zachód czerwonego słońca. Jen zatrzymała się przy wielkim drewnianym domku. Nad drzwiami tego domku wisiała tabliczka, na której wykuty był chleb. Dziewczyna weszła do środka, a ja z nią. W tym domku, a właściwie sklepie, czuć było zapach świeżego pieczywa. Jen kupiła pieczywo i wróciliśmy do jej przytulnego domku. Zjedliśmy pieczywo i poszliśmy do swoich pokojów, niestety każde z nas było w innym pokoju. Długo nie mogłem zasnąć i patrzyłem jak przepięknie wygląda noc. Niebieskie słońce świeciło podczas gdy czerwono-pomarańczowe zaszło. Wyglądało to naprawdę pięknie. Długo patrzyłem przez jedno z okien i patrzyłem na przecudowną przyrodę. . . Nie wiem jak, ale w końcu zasnąłem. Pierwszy raz od wielu lat nie śniło mi się nic. Niestety, mój błogi stan snu nie trwał zbyt długo, przynajmniej tak mi się wydawało, gdyż obudziła mnie Jen, lekkim uderzeniem w twarz z otwartej ręki.
- Już czas, nieznajomy.
- Już idę . . . - naprawdę byłem zaspany i moje słowa nie brzmiały zbyt wiarygodnie.
Jednak się podniosłem, a że nie wiem kiedy zasnąłem to byłem ubrany. Stałem już na nogach, gdy Jen ponownie się do mnie uśmiechnęła. Wyszliśmy z domu, lecz tym razem poruszaliśmy się w drugą stronę, a mianowicie w stronę niebieskiego słońca. Z każdym naszym krokiem miasto wydawało się coraz bardziej mroczne i coraz bardziej czuć było niemiłe zapachy. Nie mogłem się doczekać spotkanie z wyrocznią. Jen stanęła w miejscu, odwróciła się do mnie i powiedziała:
- Musisz sam wejść do domu, który znajduje się po mojej lewej stornie.
Spojrzałem na ten dom. Był cały zniszczony, wydawał się jakby zaraz miał runąć, do tego chyba nieraz była już podpalana za pomocą pochodni, wskazywało na to liczne miejsca w drewnie. No cóż, jak już mam tam wejść, to czemu nie, szczególnie że drzwi tego domku był przeogromne i zapewne nawet czterometrowy mężczyzna mógłby przejść przez te drzwi bez żadnych problemów. Podszedłem do drzwi i lekko je popchnąłem. Moim oczom ukazała się ciemność. W mojej głowie usłyszałem gruby wyraźny głos, który mówił "Wejdź". Naprawdę mnie zadziwiło to, że słyszałem ten glos w głowie, przecież to jest niemożliwe. Stanąłem na parę chwil pomiędzy światłem a ciemnością. Następnie poszedłem w stronę ciemności. Szedłem i nic nie widziałem, lecz parłem do przodu by się nie zastanawiać nad konsekwencjami postoju. Po jakiś 30 minutach moim oczom ukazała się jasność, od której aż zabolały mnie oczy. Na środku światła znajdował się stolik a przy nim dwa krzesła, Na jednym z nich siedział mężczyzna o dużej posturze. No dobra był gruby, a nawet bardzo.
- Usiądź. - to był ten sam głos, który słyszałem w mojej głowie.
Podszedłem do krzesła i usiadłem Widziałem, że to co zaraz usłyszę może być niewiarygodne. Ten człowiek wydawał się patrzeć na moje ręce. Jego
- No pokaż mi swoją rękę. - nie wiem czemu jego głos wskazywał na to że jest bardzo zdenerwowany.
Podałem mu niechętnie moją rękę i odwróciłem ją wewnętrzną stroną do góry. Gruby człowiek spojrzał na moja rękę i przewrócił się wraz z krzesłem.
- Nie to niemożliwe, to nie może być prawda. Odejdź!
Po tych słowach znalazłem się przed budynkiem. Obok mnie stała Jen. Spojrzała na mnie i zapytała:
- I co?
- Tak, naprawdę to nic. Przestraszył się i mnie tu cos przeniosło.
Oczy, to znaczy źrenice Jen wyraźnie się powiększyły. Jej twarz wyraźnie poczerwieniała, a jej ręce się zacisnęły. Czułem że nie chciała mi o czymś powiedzieć. Próbowałem spojrzeć na jej twarz lecz ona od razu ją pochyliła. Nagle ziemia zaczęła się trząść, tak że ten stary dom wyroczni (to znaczy grubasa) zaczął powoli się sypać jego mury. Cegły powoli spadały na ziemie. Po chwili wszystko się skończyło. Jen stuknęła mnie w ramie, trzymała w obu rękach miecz na płasko. Nie rozumiałem o co jej chodzi, lecz ona wszystko mi wyjaśniła:
- Weź ten miecz.
Nie miałem wyjścia wziąłem przepiękną katanę i ułożyłem ją sobie przy lewym pasie. Poczułem, że ziemia zaczęła się znowu trząść, lecz tym razem delikatniej. Znowu wszystko u cichło, aż w końcu miejsce domu wyroczni się rozwalił. Cegły zaczęły latać we wszystkie strony, ale nie to było najdziwniejsze. Najbardziej zaskoczyło mnie to że na środku zgliszczy stał ogromny potwór. Był to ogromny obślizgły, brudny czarny, ledwo trzymający się na swoich sześciu "łapach" pająk. Przynajmniej takie sprawiał wrażenie. Po krótkim zastanowieniu stwierdziłem że tego potwora widziałem już w moim śnie. Wyjąłem mój miecz. Znajdowałem się w innym świecie więc postanowiłem zgrywać bohatera. Serce zaczęło mi mocniej bić. Trzymałem miecz nad prawym barkiem. Wziąłem głęboki oddech. Zacząłem biec wprost na potwora, który wydawał się być już bardzo zmęczony po rozwaleniu domku. Biegłem w stronę jego "twarzy" . Byłem już bardzo blisko niego jakieś 10 metrów. 5 metrów. 2 metry.
- Teraz !!! - krzyknąłem aby dodać sobie otuchy i skoczyłem.
Kiedy leciałem zrobiłem szybki ruchem mieczem, tak aby on znajdował się przede mną. Potwór nie zdawał sobie sprawy cos się dzieje aż do momentu w którym mój miecz przepołowił jego "twarz" na pół. Moje nogi dotknęły ziemi. Wziąłem tak mocny wyskok że musiałem przyklęknąć. Usłyszałem krzyk zranionej cofającej się bestii, która ku mojej rozpaczy wciąż żyła, a do tego była bardzo wściekła, wręcz rozzłoszczona. Do głowy wpadł mi kolejny świetny pomysł, a mianowicie taki, że przebiegnę pod bestią i utnę jej wszystkie łapy z jednej strony. Bestia już przestała krzyczeć. Znajdowała się jakieś 20 metrów ode mnie. Spojrzeliśmy na siebie. Przygotowałem miecz, który po tym ruchu znowu znajdował się nad mym prawym barkiem. Zacząłem na niego biec, a on zaczął iść w moja stronę. Byłem już blisko niego, kiedy zaatakował swoją paszczą naszczęście byłem szybszy od niego i zdążyłem ciąć go ponownie w "twarz". Jego krew odprysnęła na moje lewe oko, lecz ja się tym nie przejąłem i znowu zacząłem biec, lecz tym razem skierowałem mój miecz tak że jego uchwyt znajdował się po mojej lewej stronie, a jego ostrze wystawało w prawą. Byłem już niedaleko prawej nogi gdy moja katan przecięło ją jak masło biegłem dalej nie zważając na to byłem obok drugiej i znowu przecięło mu na pół łapkę. W końcu dotarłem do ostatniej tym razem zrobiłem ruch cięcia i znowu łapa była przecięta na pół. Miecz znajdował się po lewej stronie szybko złapałem go w lewą rękę i biegłem tak jak najszybciej potrafiłem lecz potknąłem się o kamień i upadłem. Pająk upadł, na swój prawy, a nie tak jak się obawiałem na płasko, czyli na mnie. Podniosłem się i zacząłem dyszeć, poczułem wielką dumę z tego co zrobiłem. Mój oddech był bardzo szybki i płytki. Podniosłem miecz i schowałem go pochwy przypiętej do mojego pasa. No cóż powiedzmy sobie szczerze byłem z siebie dumny aż do momentu w którym Jen nie stanęła przede mną i zaczęła krzyczeć:
- Zwariowałeś!!!! Chciałeś zginąć !!!! - krzyczała by dalej gdybym jej nie pocałował.
Zdecydowanie by dłużej krzyczała a tak . . . mnie rozbolała tylko twarz od szybkiego płaskiego ciosu w mój lewy policzek, a później dostałem drugiego buziaczka, lecz ten bardziej okazywał znajdujące się w Jen uczucia. To było coś! Po skończeniu czułości Jen się uspokoiła i zaczęła ze mną rozmawiać:
- Tęsknisz za swoim światem? - To pytanie było po prostu niewiarygodne.
- Trochę, ale wolę to miejsce czy tam świat.
- Naprawdę to wspaniale.
Niestety nasza rozmowa nie mogła trwa dłużej ponieważ, otoczyli nas poubierani w żółte kimona, osobniki, którzy nosili przy sobie (koło pasa) długie cienkie miecze. Było ich zbyt dużo abyśmy mogli próbować walczyć. Rozejrzałem się i spostrzegłem, że jeden z nich ma inny ubiór. Ten osobnik ubrany był w białe spodnie, biała koszulę, pas przewiązany miał czarnym pasem i miecz trzymał na plecach, wiem to gdyż wystawał on mu zza pleców. Ja i Jen czekaliśmy, aż przemówi. W końcu ten moment nadszedł.
- Piękna akcja młody wojowniku, mój pan chce cię widzieć. Nie stawiaj oporu, a tobie i tej jakże pięknej dziewczynie nic się nie stanie, co najwyżej zaboli was głowa.
Nie stawialiśmy oporu, cios w głowę najpierw otrzymała Jen, a później ja. Upadłem i widziałem ciemność. Tym razem nie wiem ile ten stan rzeczy trwał, ale po jakimś czasie w końcu się ocknąłem. Pierwsze co zrobiłem to otworzyłem moje oczy i czułem ogromny ból głowy, pewnie dlatego, że moja głowa jest ostatnio taka biedna ciągle ktoś ją uderza. Byłem w ciemnym pomieszczeniu, którego podłoga była twarda, lecz na całej jej długości było ztęchłe siano. Widać było, że ściany są twarde, gdyż były zbudowane z białej niegdyś cegły. Kratkowane metalowe drzwi zdawały się być zamknięte. Czas mnie nie naglił toteż postanowiłem się położyć i czekać aż będę mógł wyjść z tego śmierdzącego i brudnego pomieszczenia. Powiedzmy sobie szczerze nie czekałem długo na to wydarzenie. Drzwi otworzyły się. Momentalnie się podniosłem. Stał w nich rycerz w pięknej i lśniącej szarej zbroi. Na lewej ręce miał przymocowaną tarczę, która była wielka i trójkątna. Dwa miecze znajdowały się na jego plecach. Nawet jego twarz była zakryta ogromnym ciężkim zamkniętym hełmem. Ten człowiek wzbudzał we mnie lęk, gdyż nie posiadałem broni.
- Słuchaj Pajło - ten wyraz najprawdopodobniej pochodził od słów pająk i łowca - weź ubierz się - rzucił ubranie na siano - w to. Thar czeka.
Rycerz wyszedł i niestety zamknął za sobą drzwi, miałem chwile intymności . . . to znaczy mogłem się sam przebrać. Jedna rzecz mnie zadziwiła to ubranie wydawało się jakby pochodziło w ogóle z innych czasów. Na ziemi znajdowała się lekka zbroja, na którą należało nałożyć skórzany kaftan. Na podłodze były również lekkie spodnie i nagolenniki, były tam jeszcze ciężkie buty, lekki hełm bojowy w którym widać było twarz i pas do którego była przypięta skórzana pochwa. Po krótkiej chwili byłem ubrany. Nie musiałem długo czekać na rycerza, wszedł o dziwo od razu gdy się ubrałem. Podszedłem w jego stronę, ale on zatrzymał mnie gestem ręki:
- Odwróć się. Zwiąże ci ręce. - i tak uczynił, założył mi jeszcze opaskę na oczy.
Na szczęście, rycerzyk mnie prowadził. Szliśmy dość długo nawet nogi zaczęły mnie już boleć. W końcu stanęliśmy. Odwiązano mi opaskę znajdującą się na moich oczach. Znajdowałem się w sali tronowej. Było tu dość ładnie, lecz tron był pusty. Za mną stali już dwaj wojacy. Jeden z nich podciął mi tak nogi że ukląkłem.
- Król Thar nadchodzi. - po tych słowach usłyszałem trąbienie.
Thar wszedł ogromnymi drzwiami. Ku mojemu zaskoczeniu nie był to człowiek lecz lew. Miał on ogromną sterczącą na boki grzywę, siwą brodę i wielkie czerwone iskrzące się oczy. Szedł on dostojnie jak na przedstawiciela tej rasy należało. Usiadł na wielkim fotelu władcy, spojrzał na mnie i zaczął rozmowę:
- Witaj panie ty ukłonem cześć tobie oddaję - ukłonił się lekko w moją stronę
- Cześć.
- Przynieś mi serce krwawego smoka - to twoje zadanie - cud wielki wtedy się stanie - Jen przy na pewno przy życiu zostanie.
- A czy dostanę broń?
- Katanę swoją dostaniesz, kiedy zgodzisz się na me zadanie, mapę również dostaniesz - kiwnąłem głową na znak że się zgadzam - a teraz wybacz mi panie wzywa mnie jakieś ważne zadanie. - po tych słowach dostojnym szlacheckim krokiem wyszedł z komnaty.
Wojacy poczekali chwilę, a następnie uwolnili mi ręce, podali mi miecz i mapę i wyprowadzili mnie z tego ogromnego pałacu. Za nim jednak odeszli podali mi papierek, który zezwalał mi nosić przy sobie miecz, przynajmniej tak mi się wydaję. Moim oczom ukazało się przepiękne miasto. Wszystkie domy zbudowane tu były z drewna. Jednak każdy dom był inny. Jedne domki są smętne, inne radosne, a jeszcze inne nie rzucające się w oczy. Jedynym wyjątkiem był pałac z, którego wyszedłem był on zbudowany z białej niegdyś cegły. Ludzie byli tu poubierani w różnego rodzaju zbroje przy których nie za wielu nosiła miecze. Znajdowali tu się też zwykli chłopi. Rzuciłem okiem na mapę i od razu się przestraszyłem ta mapa nie dość, że nie była zbyt czytelna to nie wiedziałem gdzie się znajdowałem. Nie miałem nawet przy sobie "ichnich" pieniędzy, co już było utrudnieniem samym w sobie. Rozejrzałem się po domach. Na jednym z nich zawieszony był znak kufla. Postanowiłem właśnie tam się udać. Wszedłem do tej karczmy. W środku już trwała bójka, a że była ona nieuczciwa, ponieważ czterech ludzi atakowało jednego, więc postanowiłem się przyłączyć, lecz za nim to uczyniłem spojrzałem czy, których z nich ma broń. O dziwo żaden z nich jej nie miał. Odpiąłem od pasa moją katanę, wraz z pochwą. Umocowałem ją tak by nie mogła wyjść z pochwy. Kiedy włączałem się do zabawy czterech ludzi okładało już leżącego człowieka z kopa. Wziąłem zamach mieczem, schowanym w pochwie i trafiłem dwóch z nich. Upadli i mieli już chyba dość, dlatego odeszli. Pozostali dwaj odeszli od człowieka, którego bili. Jeden z gapiów krzyknął:
- To Pajło. Kolejka dla wszystkich ode mnie.
Podniosłem pobitego człowieka, ku mojemu zaskoczeniu nie był to mężczyzna, lecz kobieta. Nie przyglądałem się jej, lecz podniosłem ją i posadziłem obok siebie. Karczmarz przyniósł mi piwo. Byłem w niebo wzięty, ponieważ dawno nie czułem tej lekkiej goryczy w moich ustach. Kiedy popijałem piwo, do mnie dosiadali się ludzie i pytali mnie o różne rzeczy, dostałem też klucz do pokoju w którym położyłem pobitą dziewczynę na miękkim łóżku, a sam położyłem się na podłodze, byłem bardzo zmęczony i pierwszy raz od wielu dni mogłem zasnąć, a nie jak to było wcześniej od mocnego uderzenia. Śniło mi się że jestem smokiem i latam nad wielkimi górami, gęstymi lasami, które z góry wyglądały prawie jak jedna całość i wreszcie nad miastami gdzie wygląd ludzi był podobny. Kiedy się obudziłem, pierwsze co zrobiłem to sprawdziłem moim wzrokiem czy dziewczyna nadal leży tam gdzie ją zostawiłem. Ku mojemu zdziwieniu pobitej dziewczyny już tam nie było. Podniosłem swoje ciało i zrobiłem sobie małą rozciągającą rozgrzewkę w celu obudzenia się doszczętnie, gdyż wydawało mi się, że ludzie raczej tutaj kawy nie spożywają. Gdy skończyłem rozgrzewkę drzwi otworzyły się, a w nich stanęła dziewczyna trzymająca na drewnianej tatce jedzenie.
- Proszę to dla ciebie. - ubrana była jak ja, lecz jej kobiecość zdradzały: delikatne rysy twarzy i długie naturalne kręcone włosy.
- Dziękuje. - podała mi tace a ja ją wziąłem.
Dziewczyna dosłownie patrzyła jak ja jem to co mi przyniosła, czyli świeżutki gorący chleb, do którego dostałem czystą wodę, gdy skończyłem ona mnie zapytała:
- Czy mogę ci jakoś się odwdzięczyć?
- Tak jest jedna rzecz, którą możesz dla mnie zrobić-wyciągnąłem mapę, której nie umiałem przeczytać i jej podałem.
Dziewczyna chwilę ją "postudiowała", a następnie ponownie zapytała:
- Chcesz iść spotkać się ze smokiem?
- Tak.
- Nasz układ będzie taki ja doprowadzę cię do jaskini, lecz sama do niej nie wejdę. Czy to będzie ci opowiadać?
- Tak ruszajmy.
- A ja ja jestem May, a ty Pajło. Wiem.
Kiedy dziewczyna się odwróciła no cóż przyznam spojrzałem na jej tylni wygląd zewnętrzny. Wyszliśmy z karczmy, a następnie udaliśmy się w przeciwnym kierunku do zamku. Powiem szczerze już nie przyglądałem się miastu, bo już to mnie nudziło. Doszliśmy do lasu, który w cale nie wyglądał zbyt przyjemnie, ponieważ był on pokryty bluszczami, było słychać pełno nieprzyjaznych zwierząt. Na szczęście mój przewodnik skręcił w lewo, tak że szliśmy nieopodal mojej obawy (nie lubię drzew). Po bliżej nieokreślonym czasie doszliśmy do szerokiej rzeki wtedy dziewczyna w końcu się do mnie odezwała.
- Po drugiej stronie jeziora jest grota tego stwora. Weź to - podała mi przedmiot do ostrzenia miecza.
- Za nim tam wejdziesz użyj tego. - uśmiechnęła się do mnie i powiedziała - żegnaj.
- żegnaj.
Przewodnik odszedł. Wziąłem głęboki oddech i zanurzyłem się w lodowatej rzece. Było w niej wręcz lodowato. Nie wiedział jak szeroka jest ta woda dlatego wybrałem styl żabka, którego nauczyłem się jeszcze w tamtym świecie w podstawówce. Jedno w tej rzecze mi się podobało była spokojna, przyznam szczerze za spokojna. No ale cóż płynąłem kawał czasu, aż ujrzałem grotę smoka. Wydawało się że jest blisko, lecz upłynął kolejny kawał czasu zanim stanąłem na lądzie, po drugiej stronie. Miałem jeszcze dużo sił, jednak postanowiłem chwilę odpocząć, aby naostrzyć mój mecz. Po skończeniu tego co sobie zaplanowałem udałem się do groty, gdyż moje rzeczy były już suche, ponieważ słońce (to normalne) ostro grzało. Nie każdy lubi wchodzić do jaskiń , a ja należę do takich osób, zanim do nie wszedłem zaopatrzyłem się w pochodnie, którą sam zrobiłem z rzeczy znajdujących się przy jaskini (byłem kiedyś na obozie przetrwania) i podpaliłem ją starym sposobem przy pomocy dwóch krzemieni. Jaskinia ku mojej radości była dość szeroka, lecz z jej sufitu wystawały zielone obślizgłe winorośle, które nie były zbyt miłe w dotyku. Po chwili drogi jaskinia rozszerzyła się w tym momencie w jaskini było naprawdę jasno, co było dziwne. Przede mną znajdował się ogromny czerwony smok z wielkimi zamkniętymi ślepiami i skrzydłami tak szerokimi jak mój wzrost. Smok spał. Wyjąłem miecz i krzyknąłem:
- Ej ty kupo mięsa wstawaj! - było to tak głośne, że nawet mysz by się obudziła.
Smok się obudził i przemówił w moich myślach.
- Dokonałeś złego wyboru budząc mnie. Zapłacisz za to życiem
Kupa mięsa podniosła się. Był tak wielki że nie miałem pomysłów jak ja go w ogóle pokonam. Miał rączki, pokraczne nóżki i ogon. Nie miałem tarczy, a to nie przerażało. Mój wzrok szybko szukał czegoś o obrony i znalazł. Nieopodal mnie leżała metalowa ogromna tarcza. Smok zaczął się rozciągać, a ja szybko podniosłem wielka tracze, którą pożyczyłem od kościotrupa. Smok skoczył swój "taniec" zionął ogniem. Zdążyłem się zasłonić ogromną tarczą, lecz nawet wtedy poczułem że ten ogień mnie rozpala. Moim zdaniem to nie był ogień lecz żar. Atak ustał. Odsłoniłem się. Smok już biegł (na swoich pokracznych łapkach) na mnie. Już wychylił łeb ku ugryzieniu ojej osoby lecz ja byłe o wiele szybszy od niego zdążyłem bowiem zrobić fikołek w lewa stronę i wbić smokowi miecz w oko, następnie szybko się od niego odsunąłem. Smok zaczął wyć. Tymczasem ja nadepnąłem na coś. Spojrzałem na ziemie był to pas z toporkami. Spojrzałem na smok wył piekielnie i jego krew zaczęła dopływać do jego pyska. Schowałem miecz i podniosłem pas i przymocowałem go do mojego drugiego pasa. Na szczęście nie kolidował on z moją pochwą od miecza. Smok przestał wyć, a ja wyjąłem pierwszy tomahawk z pasa. Czekałem aż smok się do mnie odwróci. Po dosłownie chwili smok się do mnie odwrócił, wtedy ja rzuciłem pierwszego tomahawka, który trafił mu w nos. Wyjąłem kolejny topór. Potwór szedł na mnie ja rzuciłem drugi tomahawk, ten trafił go w oko, którego właściwie już nie miał. Widziałem że smok zaraz będzie ział ogniem, dlatego wyjąłem szybko kolejny toporek i rzuciłem go, lecz smok zaczął ziać ogniem. Zasłoniłem się tarczą i nie widziałem gdzie trafił go mój ostatni toporek. Ten atak ognia był tak gorący że metalowa tarcza zaczęła się palić. Atak się zakończył wyciem potwora. Odrzuciłem tarczę w bok. Wyjąłem miecz i spojrzałem co jest z bestią. Udało mi się trafić w jego drugie oko. Więc nic nie widział. Trafiłem go też w nos więc nie czuł zapachów. Miałem przewagę, bo smok używał jedynie słuchu. Odszedłem powoli i po cichu od tarczy, która zapewne słyszał. Smok podszedł tam gdzie stała tarcza i zionął ogniem. Przyznam szczerze wyglądało to bardzo efektownie. Miałem już plan. Zacząłem iść cicho do niego i wepchnąłem mu miecz z lewej strony smok po raz ostatni zawył, lecz gdy upadał jego mała rączka przejechała mi po prawym oku tak że nie uszkodziła mi oka, lecz stworzyła ranę krwawiąca z nad oka jak i spod niego. Przyznam szczerze że to bolało. Tak na wszelki wypadek uciąłem smokowi głowę, bo nie byłem pewien czy on nie żyje. Następnie musiałem zrobić coś czego nigdy nie robiłem czyli wypatroszyć wnętrzności smoka. Przyznam szczerze trochę zajęło mi czasu znalezienie jego serce. Spojrzałem na nie było ogromne mniej więcej jak moja głowa. Kiedy je wyjąłem rozejrzałem się po kościotrupach i znalazłem to czego szukałem, a mianowicie sakiewki. Trzymając serce włożyłem je do sakiewki, ledwo się zmieściło. Odpiąłem pasek na których znajdowały się kiedyś toporki. Wtedy po raz kolejny doświadczyłem uczucie teleportu. Znajdowałem się w pałacowej komnacie, przed tronem lwa, który siedział na swym tronie. Ukląkłem. I przemówiłem:
- Przynoszę dobrą wiadomość serce smoka upolowałem - rym sam mi wyszedł zupełnie przypadkowo.
- Witam ciebie mój panie serca smoka jeszcze nie otrzymałem. Podejdź więc i mi je oddaj abym jego wielkość ujrzał.
Wstałem i wyjąłem z sakiewki serce wyjąłem i położyłem je przed nim. Odszedłem od niego i ponownie uklęknąłem.
- Swoją umowę dotrzymałeś dlatego cud swój dostaniesz. Dodatkowo swój ubiór znowu dostaniesz.
- Dziękuje ci.
Wtedy wielkie drzwi się otworzyły a w nich stała Jen z moim ubraniem.
- Idźcie już bo me oczy są już zmęczone.
Wyszedłem z Jen i udałem się na piwo. Kiedy byliśmy już moim pokoju znajdującym się w karczmie. Jen zszyła mi ranę a ja ubrałem swoje ubranie. Pożegnałem się z nią. Poczułem znowu uczucie które mi się już zaczynało podobać, a mianowicie znowu mnie teleportowało. Byłem w kafejce i trzymałem klamkę, którą otworzyłem drzwi. Wyszedłem z kafejki. Podszedłem do przechodnia i zapytałem:
- Przepraszam, Która godzina? - przechodzeń spojrzał na zegarek
- Jedenasta.
- Dziękuje.
Więc w tym świecie nie upłynęło zbyt dużo czasu, Najwyżej minuta. Udałem się do szkoły. Okazało się w niej, że do naszej klasy doszła kolejna osoba, była to Jen. Tak zaczęła się nasza znajomość . . .

Obrazek użytkownika Ziemowit

Leń

Mam na imię Irena. Jestem aktualnie bezrobotna, ponieważ jestem leniwa, czyli nie chce mi się szukać pracy. Tak przy okazji mieszkam pod mostem. Moja przygoda z lenistwem zaczęła się w podstawówce, a właściwie w zerówce. Kiedy to pierwszy raz Pani zadała zadanie domowe, które było okropne Pani powiedziała mniej więcej tak: Dzieci proszę abyście w domu poćwiczyli dodawanie do dziesięciu. Może się śmiać, ale zapamiętałam to zadanie do końca życia bo było to pierwsze zadanie domowe zadane przez nauczyciela. Lecz może pójdźmy dalej. Może to nie było moje pierwsze zadanie, którego mi się nie chciało zrobić. Tal już wiem moimi pierwszym zadaniem było nauczenie się korzystania z toalety. Tak to było okropne. Lali mnie za to że nie podniosłam klapy od deski i zrobiłam na nią siusiu. W końcu się tego nauczyłam, bo było to konieczne, aby nie bolała mnie cały czas pupa. W sumie to nie było moje pierwsze zadanie, którego nie chciało mi się zrobić. Pierwszym było to jak rodzice kazali mi mówić. Powiedz tata córeczko albo powiedz mama córuś. Tak to było najgorsze z najgorszych zadań. Nie chciało mi się mówić wiec nie mówiłam proste. Tak przy okazji moje pierwsze wypowiedziane słowo to odczep się. Powiedziałam je do jakiegoś chłopaka który mnie obrażał. Miałam wtedy 10 lat. Może dlatego nie chciało mi się w późniejszych czasach iść na studia ,bo do liceum musiałam iść bo rodzice mnie karcili a po za tym miałam wtedy spokój i dużo czasu na przemyślenia/ Następnie nie chciało mu się pocałować chłopaka, który mnie o to prosił. Później była praca do której mi się nie chciało iść. Tak po pracy rodzice usiłowali mnie z tego wyleczyć ale nie chciało mi się chodzić do psychologa. Pewnie dlatego im się nie udało. Aż w końcu trafiłam pod most, bo rodzice wywalili mnie z domu i powiedzieli że byłam adoptowana. Po jakimś czasie zauważyłam że to było oczywiste, bo oni ciągle harowali. Jak nie jeden to drugi (na zmianę), a czasem nawet razem. Teraz gdy mam 30 lat mam jedno marzenie: "Boże! Spraw żeby mi się tak chciało, jak mi się nie chce...". A i pamiętajcie z lenistwem trzeba walczyć, bo jak się z nim nie walczy to skończycie jak ja pod mostem.

Obrazek użytkownika Gość

Dzisiaj była środa

- Samotność. Naprzeciw kurtyny. Ty, twoje piwo i to jaki jesteś wspaniały. Nie ma drogi do raju, tylko polityka. Miłość za siedemnaście pięćdziesiąt. Dwóch pijaczków w maju, jeden w kwietniu. Mordercy, czyli prawdziwi mężczyźni, z klasą. Facet gapiący się na jej cycki jak na sztandar Vietkongu wetknięty niegdyś w jego kolegę. Gapi się tak, gdyż wie, że nie da rady napisać opowiadania o miłości. Ciekawe, czy pamięta Pearl Harbor. Być może jest z Pittsburgha? Nieważne. Nazistowski konował. Pewnie ma na imię Archibald i doczepione jeszcze głupsze nazwisko. A wieczorem w łazience przed lustrem to Chrystus na wrotkach.. Z czerwonym nosem i zapijaczoną brodą. Płatny morderca, to on zabił Dylana Thomasa. Stoi w deszczu, bez szyi, zły jak wszyscy diabli na swoją matkę. Zastanawia się, jak kochają umarli i wszystkie odbyty świata. Łącznie z moim. Zboczeniec! Co mnie interesują odchyły faceta tak dalece zbzikowanego, że wpieprza krewetki na śniadanie?!
- Do cholery Henryk spytałem cię tylko, która godzina?
- Wybacz Jegomościu trochę mnie poniosło. Ale strasznie mnie irytuje ten świat - rzekł pstrąg, po czym splunął nie pozostawiając śladu w strugach deszczu.
- Ok. Nic się nie stało. Twoje wywody to dla mnie muzyka gorącej wody. Prawdziwy rarytas. Możemy już iść - spojrzałbym nerwowo na zegarek, gdybym go miał. Nie zmieniało to faktu, iż dosłownie czułem uciekający czas.
- Jasne, w drogę - przybierając wojskową pozę wskazał na południe od nigdzie. Ruszyliśmy.

Niezwykłe było to, czego wcześniej nie dostrzegałem. Mianowicie odległość między nami a zwyczajnym życiem. Facetem siedzącym na zardzewiałym krześle, w samo południe, gdy Słońce niemal zagląda przez podłogę werandy do króliczych nor. Staruszek skręca sobie papierosa wzmacniając potęgę modlitwy, barwę i ambicję Boga. Deszcz wciąż padał. Środa. Co to za dzień. Gdyby nie środa od razu byłby czwartek. Weekend byłby tak blisko. I ten deszcz wcinał się w twarz, w słowa i myśli. Biedna ziemia zbierała go w kałuże, jakby zamiatała potłuczone szkło. Zauważyłem, że w taką pogodę nie tylko Internet, ale też myśli działają wolniej. Cykady brzęczą. Trudno nazwać to muzyką. Co najwyżej współczującą symfonią. Chłopięce wspomnienia z czasów, kiedy patrzenie ludziom w oczy nie było pogwałceniem kurtuazji. Aby tylko Bóg nie dzwonił o to z pretensjami. Każdy kiedyś się zestarzeje. Będzie kupował zimne piwko i nadawał mu imię. Każdej wypitej butelce. Byron spyta, o czym chciałbyś zapomnieć, by być w zgodzie ze sobą? Chłopcy nadal przyjeżdżają pod spożywczy, z hukiem rzucają rowery na ziemię i idą na lody. Pytam, gdy widzę i słyszę je bezbarwne, takie jakimi powinny być dzieci, pytam się czego już się nauczyły? Czy są gorsi od szarańczy? Czy krzyczą, kiedy się oparzą? Czy zostaną bandą żigolaków albo wielkimi poetami? Czy w liceum pocałują dziewczynę imieniem Lilly, czy rozpalą swoją kobietę? Parszywy świat. Czterysta kilogramów myśli dziennie ciążących w głowie. Przed schyłkiem i po upadku. Pewnie jeszcze nie czytały Ginsberga. Daremny trud. Ich matka, nie byle jaka matka, jej czczy żal i nie byle jaki kac na starość. Gdzie ich ojciec? Facet, który uwielbiał windy. Siwy pies przysiadł w końcu u stóp staruszka.
- Tam i z powrotem, i z głowy...
- Co tam mamroczesz? - spytał Henryk
- Nieważne. Dzisiaj dzień roboczy - papieros w ustach śmierdział już spalonym filtrem.
- Kurde Jegomość nie cierpię, gdy opowiadasz historię, w których nie jesteś narratorem!
Spojrzałem na Henryka na tyle groźnie, by zakończyć ten temat. Maszerowaliśmy dalej. Deszcz zaczynał mnie wkurwiać.
Tak, słyszałem o zmianach. Opłaconych trudem i krwią tych bardziej uczciwych. Ale jestem za stary, zbyt zmęczony i zbyt biały by się przejmować. Więc zgadzam się na wszystko z małym uśmieszkiem pod nosem. I zawsze pojawiają się jej oczy bez pola widzenia. Skupiają uwagę na plamie rozlanego oleju, która kładzie mi się cieniem na popołudniu i pozostawia ślad na zapachu magnolii. Kolejne miasto - zapach się zmienia. Marzymy o hermafrodytach i szmaragdowych ustach. Święty Krzysztof, straszy, wiszący na wstecznych lusterkach. Mijamy prostytutki z doczepianymi włosami. Nie lepsza byłaby od razu peruka? Nic już nie jest dziwne. Nic nie zaskakuje. Pomyśleć, że jeszcze wczoraj nieśliśmy sterty pełne czarów i pornografii śmiejąc się przy tym, niczym światła odbite od asfaltu. A dzisiaj? Dzisiaj nikt nie kupiłby nawet naszych nerek. Gdy wynaleźliśmy przyjemność nikt nam o tym nie powiedział. Nazajutrz w naszym mieście pojawili się faceci w spódniczkach i lesbijki tańczący w szklanych sześcianach. Nasze życie zaczęło wirować, jak gorąca woda wokół ekspresowej herbaty. I pękłem. Henryk także, kilka chwil po mnie. Dla niego musiało to być jeszcze gorsze, w końcu nie jest nawet człowiekiem i nie znał tego uczucia. Miłość stała się skrawkiem papieru topniejącym w naszych ustach. W oczach niektórych ludzi staliśmy się gwiazdami rocka. Kotami rozciągniętymi między filarami pragnień. Trendem, poetami płonącymi z braku wierszy. Jutro przestaniemy szukać miłości. Poszukamy czegokolwiek pośród pozostałych wydmuszek zwanych jeszcze kobietami, transwestytów i marzycieli. Nic już nie powinno być dziwne, lecz wszystko powinno być nowe.

- Henryk - spytałem znienacka - czemu nigdy nie śmiejesz się pełnym śmiechem?
- Bo nie mam płuc idioto - burknął.
- No co ty? Dlatego?
- No dobra - wahał się przez chwilę - po prostu, kiedyś wróciłem do domu z pracy wcześniej niż zwykle, tak dla żartu powiedzmy. Otworzyłem drzwi garażu i zobaczyłem siebie, jak popełniam samobójstwo dusząc się spalinami - spojrzałem na niego z niedowierzaniem. Namyślił się. - Oczywiście to nie byłem ja tylko projekcja mojej psyche. Zgasiłem tylko silnik. Trudno coś powiedzieć w takiej chwili. Możesz jedynie starać się żyć dalej. Takie życie. Zbiór przypadków i plątanina historii - nadal nie rozumiałem ani słowa. Henryk dostrzegł to we mnie. - Raz jakaś historia jest dowcipem, a nazajutrz łamie ci serce. A najbardziej boli to, że nigdy nie zostawi listu, ani notatki. A może powracać tyle razy, że prawie zapomnisz, jak bardzo ją kochałeś - pokiwałem głową żeby go nie męczyć, ale nadal nie miałem pojęcia o czym jest ten wywód.. - Prawie, bo zapomnieć się nie da. Dlatego idziemy, gdzie idziemy.
- Tyle to ja też wiem - w mojej głowie te słowa brzmiały bardziej dobitnie. W rzeczywistości nie zgrały się z resztą rozmowy.
Przed nami, idąc w przeciwnym kierunku, szedł marny sobowtór Charlesa Bukowskiego.
- Spytaj go o drogę, lepiej znasz angielski - rzucił pstrąg wyraźnie rozkazującym tonem.
- Kurde ostatnio po angielsku rozmawiam tylko ze sobą. Ty go spytaj - odbiłem piłeczkę - w zeszłym roku byłeś w końcu w Vermont.
- Zasrany oportunista - warknął.
- Poza tym droga idzie prostu, jak z bicza strzelił. Nawet szczupak nie zdołałby zbłądzić.
- Tylko bez wycieczek osobistych proszę - Henryk przyspieszył kroku i wyprzedził mnie o długość pietruszki.
Znowu szliśmy w milczeniu. Kurde Kenneth jaka jest częstotliwość? - myślałem. Tyle razy mi to tłumaczył. Kim teraz będę w moich stronach? Odźwiernym w małpiarni. Jaki jest sens tego wszystkiego? Długi spacer do zawsze. Za dwadzieścia nigdy psia mać! Chodząca pokusa ze mnie. Z potarganymi włosami i pustą paczką fajek. Are you lonesome tonight? Szach i mat królowi. Prosto w twarz. Nawet pies Edisona czyta już nowy słownik, a ja jeszcze nie skończyłem Sześciu postaci scenicznych w poszukiwaniu autora. żałosne. Mam tylko stary fotel i radio, a za ścianą stylowe wnętrza i francuskie pudelki. Też mógłbym to mieć. Jasne. Kłamstwo na miarę. Pociski przeciwlotnicze. Ciągle tylko jutro i jutro. Daleko jeszcze?

- Mówiłeś coś siuśku zmarznięty? - Henryk często irytuje się bez przyczyny.
- Nie, ale w sumie...daleko jeszcze?
- Tuż za rogiem. Widzisz? - wskazał wzrokiem przed siebie.

Massapequa.

- Myślałem, że to Meksykanie mają najgłupsze nazwy miejscowości - czekałem na śmiech, który nie nadszedł.
- Nie bądź szowinistą.
- Wyluzuj. Przeżywasz jak żyd okupację.
- Mówię poważnie - zganił mnie wykrzywionym grymasem na twarzy - przestań!

Pstrąg miał rację. Za rogiem byliśmy już u celu. Niewielki budynek, przypominał stary urząd pocztowy. Wyczerpani, niczym konie po westernie, stawiliśmy się pod drzwiami.

Ron P. Steinberg & Somo.
Detektywi egzystencjalni
od 1996 roku.

Henryk nerwowo szarpnął drzwi. Ani drgnęły.

- Co jest? - Henryk szarpał dalej.
Druga tabliczka informowała:
Czynne w środy. Wyłącznie.

- Henryk, która godzina?
- Znowu zaczynasz? - wyglądał komicznie, uczepiony drzwi z płetwą, niemalże, w klamce.
- Nie, nie, która godzina? - wskazałem tabliczkę.
Nerwowo wyciągnął zegarek wyrzucając z kieszeni gumę do żucia i stary bilet trolejbusowy.
- Trzecia dziewiętnaście - oznajmił.
Wszystko stało się jasne.
- Co? Co jest? - szarpał mnie za rękaw.
- Dwa jelenie w fabryce.
- że jak? - Henryk już zdążył postrzępić mi mankiet. Poklepałem go po plecach, by moje kolejne słowa nie okazały się druzgocące.
- Dzisiaj była środa.

Obrazek użytkownika admin

Nowe kategorie!

Taxonomy upgrade extras: 

Dodano nowe kategorie dla wpisów. Zapraszamy do publikowania.

Strony

Subskrybuj RSS - Proza