Prace te pisałem w bardzo długich, bo nawet i kilku miesięcznych, odstępach czasu. Każda można powiedzieć oddaje po troszku moje odczucia, a po troszku była improwizacją literacką. Daję je w kolejności chronologicznej.
Autor: Artur Tojza
Sen Marzyciela
Budzę się i widzę dookoła mnie inny świat. Jakby nierealny, odległy, tajemniczy. Leżę na pachnącej, zielonej trawie, skąpany w blasku wiosennego słońca, które grzeje me niemal nagie ciało. Słyszę wokoło siebie wesołe śpiewy ptaków, poszukujących owoców pośród krzaków, jakiejś nieznanej mi rośliny. Drzewa luźno rozsiane po zielonym morzu traw, przypominają małe wysepki wystające dumnie z wody. Nieopodal mnie płynie leniwie srebrzysty potok, w którym pływają jakieś kolorowe ryby, wyskakujące od czasu do czasu z wody, by pochwycić przelatującą nad nimi muchę. Przy, brzegach potoku gromadzą się przepiękne łanie o złotych racicach wraz z potężnymi jeleniami, których złociste poroża błyszczą w blasku słońca.
Przyglądam się im z nieukrywanym zachwytem. Aż boję się ruszyć z miejsca, aby tylko ich nie spłoszyć. Aby móc nacieszyć jak najdłużej me oczy ich widokiem. Wtem dostrzegam, że ku nim zbliża się jakaś kobieta. Zwierzęta nie uciekają na jej widok, zamiast tego podchodzą do niej, dając się pogłaskać. Spoglądam na nią, nie będąc pewnym czy to co widzę to jawa czy sen. Oczy aż mnie bolą od blasku urody, jaki wokoło siebie owa niewiasta roztacza, a całe me ciało zamienia się niby w niematerialną mgłę.
Patrzę na jej smukłe, delikatne ciało, okryte jedynie zwiewną aksamitną szatą, utkaną jakby ze srebrnej pajęczyny. Na jej anielskie, nagie ramiona, po których błądzą długie, czarne niczym krucze pióra włosy, rozczesywane przez lekki wietrzyk. Smukłą dłonią gładzi grzbiet łani, przytulając do niej swe różowe policzki. Czarne niczym noc rzęsy okalają jej wielkie, mahoniowe oczy, w których odbija się złoty blask słońca.
Leżałem na trawie, nie mogąc oderwać wzroku od tego cudu natury, kiedy nagle nasze spojrzenia się spotkały. Sparaliżowało mnie. Nie wiedziałem co mam teraz zrobić. Czy wstać i podejść do niej, lub może uciec co sił w nogach. W końcu znajdowałem się w jej świecie. Chciałem wstać, lecz nie mogłem ruszyć się z miejsca, kiedy tak świdrowała mnie swoim spojrzeniem, zaglądając coraz głębiej w mą duszę.
Nie chciałem by to robiła, by widziała ból jaki chowałem od tylu lat w mym sercu. Bałem się, że zobaczy we mnie kogoś kim byłem kiedyś, że ujrzy we mnie potwora mającego satysfakcję z tego do czego go zmuszono. Moja dusza nie posiadała już odcienia niewinnej bieli lecz barwę szkarłatu, poprzeszywanego wszędzie krzykami tych, którzy ginęli wokoło mnie, gdy szedłem w bój. Nienawidzę siebie za to czym się stałem przez ostatnie lata, ale nie miałem wyboru. Musiałem to dalej ciągnąć, musiałem walczyć i zabijać by samemu nie zginąć. Oczami wyobraźni ponownie wróciłem do czasów bitew jakie rozegrałem, jak zawsze zresztą kiedy czuję się samotny i słaby.
A ona musiała wyczuć i zrozumieć ten ból jaki kryłem w sobie, bo poczułem nagle jak klęka koło mnie i muska swą delikatną niczym aksamit dłonią mą pooraną bliznami twarz. Jej dotyk był niczym lek, odganiał ode mnie strach i troski, ból oraz smutek, niepewność nadchodzącego dnia jak i rozgoryczenie porażki. Zastępował je błogim spokojem, radością chwili, lekkością ducha i wypełniał me serce żywym ogniem miłości.
Miłości której tak dawno nie zaznałem. Tak dawno, że już prawie zapomniałem co to znaczy kochać i być kochanym. A teraz ten ogień znowu zdawał się gościć w moim sercu. Narastał, wzmagał się, rosnąc z wielką, niepohamowaną siłą. Czułem, że dzięki niemu znowu mogę naprawdę żyć, znowu mogę odczuwać to co dobre, znowu będę mógł wyjść śmiało światu naprzeciw i nie zlęknę się wyzwań jakie mi postawi.
Spojrzałem na nią, a ona widząc w moich oczach powracające życie, chwyciła me dłonie i podniosła mnie. Staliśmy tak naprzeciw siebie, lustrując spojrzeniami swe serca i nie mówiąc nic. Bo po co mieliśmy coś mówić, skoro słowa były zbędne. Przytuliła się do mnie, rozgrzewając jeszcze mocniej ogień jaki zrodziła we mnie, a ja trzymając ją w swych objęciach, chłonąłem słodki zapach jej włosów, który mieszał się z zapachem traw. Wiatr otulił nas swym delikatnym oddechem, a słońce oświetlało nasze twarze, iskrząc nam w oczach milionami gwiazd.
Niesieni pieśnią wiatru przemierzaliśmy jej zielona krainę, sycąc swe umysły blaskiem swych oczu. Przeglądając się w zwierciadłach naszych dusz. Cały czas milczący, wpatrzeni w siebie, wsłuchani jedynie w głosy naszych serc. Ptaki lecące nad nami iskrzyły miliardami kolorowych świateł, które zalewały nasze twarze, a ich śpiew odbijał się echem po całej krainie. Strumień wił się niczym wstążka na wietrze, a kolorowe ryby pluskały się w jego srebrzystych wodach, wyskakując co chwilę ponad jego niespokojną taflę. Jelenie wraz z swymi łaniami szły wokoło nas zasłuchane w pieśń miłości, jaką grały nasze serca.
Spacerowaliśmy tak zagłębiając się coraz bardziej w zielony, pachnący las, aż doszliśmy do źródła strumienia. Do źródła naszego uczucia. Położyliśmy się koło srebrnego brzegu, czując woń kwiatów otaczających nas dookoła, a ona nagle zbliżyła swe czerwone usta do moich zniszczonych warg. Dotknęła ich delikatnie, niczym płatkami róży, a ja zacząłem czuć niewiarygodną lekkość w całym swym ciele. Rozum zniknął, pozostało jedynie uczucie miłości oraz namiętność. Tak wielka, że potrafiła przyćmić nawet złote słońce. Przestałem słyszeć, przestałem widzieć, przestałem myśleć, jedynie czułem jej słodycz i zatapiałem się w niej coraz bardziej. Poczułem jak nagle zaczynam unosić się w powietrzu, jak cały świat wiruje i zostaje przy mnie tylko Ona. Ona i jej słodki zapach róży.
Nagle znowu się budzę. Nie wiem ile spałem, nie wiem gdzie jestem. Nic nie widzę. Potem powoli czerń przesłaniająca mi oczy rozjaśnia się, dociera do mnie znajoma lodowata cisza, swąd spalenizny oraz niemy wiatr. Zimny niczym oddech samej śmierci. Przetarłem oczy aby w pełni odzyskać wzrok i wpatrzyłem się w znajomy szary sufit mego zniszczonego domu. Otaczał mnie znajomy chłód, wszędzie walające się śmieci, gruz i łuski po nabojach. Usiadłem na swym zniszczonym łóżku, rozglądając się tępym wzrokiem dookoła siebie. Karabin jak zwykle trzymałem w ręce, niczym drogocenny kwiat, który ratuje życie tym co na nie zasługują. Podarta wojskowa kurtka, leżała zwinięta na łóżku, robiąc za prowizoryczną poduszkę, a podziurawiony wojskowy koc leżał bezładnie na podłodze.
Dotarło w końcu do mnie, że znów jestem w swoim świecie. Tym zimnym brutalnym i zniszczonym przez chciwość. Przewiesiłem sobie karabin przez ramię i podszedłem do okna, w którym już od dawna brakowało szyb. Spojrzałem na swój zniszczony atomowym ogniem, post-nuklearny świat, na którego ruinach od lat walczyli pomiędzy sobą ci, co stworzyli to piekło. Nikt już pewnie nie wie od czego rozpoczęła się ta bezsensowna wojna, tak samo jak ja nie wiem po co jeszcze walczę. Dla kogo to robię. Czemu jeszcze żyję.
Omiotłem wzrokiem spalone ruiny mego dawnego miasta, skąpane w srebrzystym świetle księżyca, jakby mając nadzieję, że ponownie zobaczę jej twarz. Twarz po której pozostało wspomnienie tylko w mym umyśle. Twarz, która powraca do mnie jedynie we w snach.
Snach marzyciela.
Autor: Artur Tojza
Pokolorowany
Świat
Kiedyś poprosiłaś, aby pokolorować ci świat. Świat szary, deszczowy, pełen smutku i goryczy. Świat, w którym człowiek nie chce zauważyć człowieka, gdzie każdy każdemu z gardła słowa wydziera. Zadanie trudne mi dałaś, bo jak można sprawić, aby słońce mgłę nieufności przebiło, kwiat zakwitł w dżungli z betonu, ptak zaśpiewał w gwarze maszyn. Lecz trudne nie oznacza niewykonalne.
Poszedłem do mej skarbnicy, wyjąłem z niej świece, nie zwykłe, lecz magiczne. Takie, jakich nikt na świecie nie ma. Mające dary dane im przez marzenia, przez wspomnienia. Ludzkie sny i pragnienia. Każda inny blask wokół siebie roztacza, inną moc posiada, inny sekret skrywa. Ale każda istnieć bez innych nie może, wszystkie jeden krąg łączy, wszystkie wiele światów tworzą, choć tylko do jednego należą. Do świata magii ludzkich snów, gdzie czas nie ma znaczenia, gdzie złość i nienawiść umarły, gdzie władzę ma miłość a nie pieniądz.
Położyłem świece przed tobą. Dziesięć ich było, lśniących potęgą i siłą. Wziąłem pierwszą, zapaliłem. Zielonym zabłysła płomieniem. Zapach wiosny rozkwitł wokoło niej, rozlewając świeżość traw po szarych łąkach. Drzewa zabarwiła zielenią, dając schronienie ptakom. Lasom dodała siły, wznieciła na nowo ich płomień życia, stając się domem wszelkiego stworzenia. Nadzieję ludziom dała, otuchę wznieciła wypędzając lęk z ich serc.
Oczy twe radością zapłonęły, więc drugą świecę zapaliłem. Błękitem świat oświetliła, niebo zalewając swą siłą. Zbudowała świat wolności, pełen dróg prowadzących do nikąd, ciągnących się daleko poza horyzont. Obudziła wiatr w chmurach ukryty i pozwoliła mu, aby niepewność wywiał z serca człowieka. Poczucie wolności obudziła w tobie, niezależności od tego, co otacza cię, na co dzień. Widząc to kolejną świecę zapaliłem.
Ta żółty płomień posiada, iskrzący się najjaśniej ze wszystkich. Jego blask splata się w złote nici, co ku błękicie nieba się pną. Pełne majestatu i siły, iskrę życia budząc w tych, których dotkną. Smutek wypędzając, z mrokiem ludzkiego strachu walcząc zawsze wygrywają. Spoglądasz w niebo, obserwując jak złote wstęgi w jedno się łączą, w gwiazdę życia, co słońcem jest zwana. A kiedy już jej majestat w pełni świat oplata swymi promieniami, strach przed mrokiem rozwiewając, ludziom nadzieję dając, czuję jak ciepło gości w twoim sercu.
Czwartą świecę zapaliłem. Niebieski ogień posiada, silny i porywczy niczym woda. Ożywiła strumienie oraz potoki w górach, dając im życie oraz dusze. Pozwoliła, aby biegły własną drogą, omijając przeszkody, zwalczając przeciwności losu. Zmyła ludzki brud, niegodziwość i oszustwo, jakie napotkała na swej drodze, nie pozostawiając po nich śladu. Oczyściła umysły, pozwalając im dostrzec to, czego dotąd nie dostrzegały. Otwierając im oczy na inny świat. Świat pełen spokoju i radości. Ciebie też to uspokoiło, oczom dając wytchnienie.
Kolejną, więc świecę wziąłem, postawiłem koło pozostałych, zapalając ją powoli. Ta zaś delikatnym różowym światłem zalśniła, zalewając świat słodką wonią kwiatów. Zasypała łąki falą barw wszelkich i zapachów ze wszystkich stron świata, wzniecając radość w oczach ludzi. Przepędziła zazdrość, nienawiść, które ludźmi targają w szarości życia, dając im w zamian radość dawania innym siebie. Usiadłaś na ukwieconej, barwnej łące, wdychając jej słodki zapach, a ja w tym czasie zapaliłem szóstą świecę.
Pomarańczowy ogień strzelił z niej, mknąc szybko ku górze. Zahaczył o wodę bystrą, łąki zielone, słońce złote i chmury białe, aż w końcu rozlał się łukiem po niebie, w tęczę zamieniając. Jeden z jej końców w rwącym potoku przemierzającym las zielony spoczął, drugi przy tobie się zatrzymał, skarbem cię dla świata czyniąc. Skarbem cenniejszym niż jakikolwiek pieniądz, gdyż klejnotem snów się stałaś. Ich gwiazdą oraz pięknem nieprzeniknionym. Rumieniec zapłonął na twych policzkach, gdy tęczy dotknęłaś, a ja zapaliłem następną świecę.
Brązowy ona płomień posiadała, pełen barwnego dźwięku, wydobywającego się z ptasich gardeł. Radosna muzyka popłynęła po niebie, wnikając w duszę wszystkiego, co żyje, co czuje. Barwne tony obwieszczały ludziom błogość i spokój, radość oraz zabawę, napawały światłem ich serca, oczyszczając je z ponurej ciszy. Ciebie również ten śpiew, jakby boski, radością napełnił, lekkość i zwinność ci nadał, jakiej nikt nie posiadł. Śpiew uniósł twą duszę w przestworza i pozwolił jej płynąć tam gdzie nikt nigdy nie dotarł.
Ósmą, więc świecę zapaliłem, co fioletowym ogniem świeci. Nadała ona niebu kolor granatu, zmierzch obwieszczając, świat do snu utulając. Spokój i ciszę przyniosła, pozwalając światu zapomnieć o trudach za dnia doznanych. Położyłaś się na ukwieconej łące, czując sen nadchodzący, widząc jak noc swym płaszczem świat otula, a ja następnej świecy światło ożywiam.
Białe ona światło niosła, co podzieliło się na miliardy iskier i wzniosło ku nocnemu niebu. Tam każda z iskier własną jasnością rozbłysła, srebrząc się i oświetlając drogę nocnym podróżnikom, którzy snu nie zaznali tej nocy. Kierowały ich bezpiecznie po ciemnych drogach, prowadząc ku domowi, ku rodzinom, w miejsca gdzie swe życie spędzili. Ty jednak nie chciałaś spać. Patrzyłaś w lśniące gwiazdy, wspominając kolorowy świat. Świat utkany z ogni ludzkich snów, z marzeń, co się w naszych duszach kłębią i wolności pragną. Szukałaś wspomnień tego, co przypominało ci wieczne miejsca twej radości, twego spokoju. Szukałaś i szukając ich, zasnęłaś. A ja zapaliłem ostatnią, dziesiątą świecę.
Świecę najdroższą ze wszystkich. Tę, która jest początkiem i końcem. Tę, z której rodzą się sny i marzenia. Świecę, o której każdy śni po nocach, o której teraz ty śniłaś. Świecę mającą czerwony płomień, płomień silny, stały i niegasnący. Płomień mogący pokonać każdą przeciwność losu, dający siłę oraz sens życia. Płomień miłości.
I tak śniąc o niej, o ogniu, który raz prawdziwie zapalony nigdy nie gaśnie, pokolorowałem twój świat. Świat, w którym nadzieja gości w sercu człowieka, a władzę ma miłość, co na każdego czeka.
Autor: Artur Tojza
Niepokój
Czas nadleciał nad nasze domy niczym upiorny ptak, siejąc niepokój i lęk w naszych sercach. Z początku walczyłem z nim, nie chcąc zatracić swoich ideałów i wiary. Odrzucając od siebie myśli, że mogę przegrać. Zresztą nie ja jeden. Nikt z nas nie dopuszczał tej myśli do swojego serca. Bo nikt nie chciał przegrać i poddać się bez walki.
Nasz wróg niszczył nas pojedynczo, powoli, systematycznie. Ukazywał nam nasz ukryty strach, wylewając go na zewnątrz i karmiąc się nim. Aż w końcu powoli zaczął stawać się nami i przejmować kontrolę nad naszymi czynami. Powoli stawałem się pustym, wyprutym z radości ludzkim wrakiem, który myśli tylko o tym, żeby przeżyć.
Siedząc na zimnych ruinach, spojrzałem w dół na moich towarzyszy broni, którzy od tylu lat zastępowali mi rodzinę. Patrzyłem na nich i czułem strach, jaki wypełniał ich serca. Widziałem lęki, które zdominowały ich myśli. Słyszałem ból wypływający z ich oczu. Czułem to całe cierpienie, jakie z nich emanowało i powoli wsączało się w moją duszę. Miałem poczucie winy, że nie udało mi się powstrzymać tego piekła, w którym oni się teraz znajdowali.
Tylko czy mogłem naprawdę powstrzymać to, co było nieuniknione? Powstrzymać świat, w którym żyłem, przed całkowitą autodestrukcją. Kiedyś twierdziłem, iż posiadam taką moc. Ale teraz wiem, że to były tylko kłamstwa. Kłamstwa, którymi sam siebie karmiłem. Którym ufałem i w które w końcu zacząłem naprawdę wierzyć. Jednak to była tylko naiwność z mojej strony.
Po co walczyłem? Tego nie wiem, bo tu wystarczała aż nadto moja chęć życia, moja determinacja. Jedno pozwalało mi przetrwać, drugie - myśleć.
Kiedy jestem sam, pozwalam swoim marzeniom swobodnie błądzić by mieć nikłą nadzieję, że ten koszmar kiedyś się skończy. By zagłuszyć ból, jaki widzę pośród tych młodych ludzi, a który zakrada się również do mojego umysłu.
Rozmawiam sam ze sobą, bo w tym piekle pozostał mi tylko mój głos wewnętrzny. Prowadzę z nim długie debaty o wszystkim i o niczym. To pozwala zapomnieć o rzeczywistości. Rozmowa i marzenia to jedyne co pozwala ludziom z mojego świata nie dać się zwariować.
Jeśli umiemy rozmawiać, to umiemy również myśleć, tworzyć i kształtować los. Potrafimy wpływać na innych i im przekazywać naszą wiedzę. Tylko najpierw musimy chcieć to uczynić. Bo jeśli tego nie będziemy pragnęli, to cała nasza przeszłość, nasza historia i wspomnienia - znikną bezpowrotnie.
Spojrzałem ponownie na moich kompanów niedoli kulących się z zimna w i ruinach domów. Jedyne, co widziałem, to zmęczone, zniszczone przez strach i głód, wycieńczone ludzkie sylwetki, które myślały tylko o jednym: "Kiedy to się skończy, kiedy w końcu zasnę i obudzę się w lepszym świecie?" Albo już w ogóle się nie obudzę, tylko będę spał. Spał i śnił o tym, czego nie udało mi się zobaczyć, bo zostało zniszczone krwawym ogniem nienawiści. Miałem nadzieję, że pośród tych przepełnionych niepokojem ludzi, kryje się choćby malutkie ziarnko wiary. Wiary w odbudowę świata, który utraciliśmy.
Miałem nadzieję, że nie marzą o wiecznym śnie. Chcę żeby ludzie z mojego świata zaczęli na nowo sobie ufać.
Nagły huk wystrzału zagłuszył moje myśli. Ostrzał znów się rozpoczął. Jak co rano, każdego dnia. Błędne koło.
Wszyscy wokoło mnie poderwali się i biegli w kierunku, gdzie ponownie rozpoczynała się bitwa. Ja zostałem, targany niepokojem o los tych, którzy stali się moją nową rodziną, zostałem i patrzyłem, jak walczą, a potem giną.
Wstałem, spoglądając ostatni raz wstecz tego ranka, na swoje byłe życie. Ruszyłem ku placu boju aby zabijać i ratować tych, którzy nie powinni nigdy tam się znaleźć. Ruszyłem tam, by po raz kolejny uścisnąć rękę śmierci i poczuć jej lodowaty pocałunek. Ruszyłem pełen lęku i strachu o własne życie. Ruszyłem pełen niepokoju o nowy dzień.
Autor: Artur Tojza
Motyl
Tęcza barw mignęła mi przed oczyma. Noc w poranek zamieniła, kiedy krople rosy z mych rzęs na ziemię zrzuciła. Fala barw rozlała się przede mną, umysł rozjaśniając i duszę, wypełniając. Smutek szarych dni odgoniła, spychając na dno pamięci mej. Mrok rozwiała, czarne jego pióra, pawimi zastąpiwszy. Fala barw, z falą życia się miesza, radość budząc w ludziach i nadzieją karmiąc.
Spoglądam na ten wodospad tęczy, oczy swe jego blaskiem napawając, łaknąc zachłannie ciepła które roztacza. Widzę jak barwy uderzając o taflę srebra, rozpryskują się z wdziękiem. Każda własną drogę obiera, każda innego przeznaczenia linią, każda cel ma odmienny. Najpierw za granatowym strumieniem podążam, płynącym silnie po prostej drodze. Zanurzam w nim dłoń czując jego siłę, pewność, bystrość nurtu. Mimo iż w kolorze zimny, napełnia mnie ciepłem, wytrwałością w postanowieniach mych.
Zaraz obok błękitny potoczek płynie. Wątły lecz rwący, cichy ale gwałtowny, delikatny jednak taki silny. Niemal niedostrzegalny w rzekach barw, które świat otaczają. Spoglądam w jego toń i widzę bijące z niego życie. Początki życia, które oferuje ludziom.
Idę dalej zieloną rzekę napotykając. Płynie dostojnie niczym szlachetna Pani, odziana w zieloną suknię. Blask spokoju i nadziei budzi u stroskanych istot, drogę zabłąkanym wskazuje, a smutnych pociesza. Delikatna niczym puch rajskiego ptaka, zapach młodych liści i polnych kwiatów z sobą niesie. Wchłaniam go, rozkoszując się jego wonią oraz mocą, spokój w duszy odczuwając, gwałtowne myśli burząc.
Wtem żółty strumień dostrzegam, pełen złotego blasku słońca. Ciepło i radość z niego bije, mrok oraz nienawiść rozpraszając u innych. Jasność jego niemal mnie oślepia, kiedy tak zanurzam się powoli w jego nurcie. Czuję jak przepływa przez me serce szczęścia ogrom nieopisany, iskrę nadziei w duszy wzniecając. Oczy otwieram i widzę, jak czerwoną rzeka się staje, nieomal ogniem wartko płynącym. Brzegi płoną żywym ogniem, ale wiem że to żar najwyższych uczuć ludzkich tak goreje, paląc grzechy przeszłości. Pozwalam aby ten ogień pochłonął mnie całego, oddaje mu się bez reszty. Oczy zamykam w błogim spokoju, kiedy czuję jak ogniki wypalają czerń z mego serca.
Tęcza barw mignęła mi przed oczami. Wybudzam się z mgły mych myśli, spoglądając na obraz życia. Na małego motyla o skrzydłach koloru tęczy, o pawich oczach otoczonych rzekami barw. Wyciągam ku niemu mą dłoń splugawioną krwią i brudem, a on się nie wzdryga. Siada na niej nie okazując strachu, napawając mnie wiarą i patrzy mi w oczy. Oczy bólem grzechu przepełnione, bólem który ukojenia znaleźć nie może.
Wznoszę powoli rękę ku nocnemu niebu, a on wzbija się w górę pełen majestatu. Wznieca wiatr skrzydłami, wiatr utkany z barw życia, co strach i ból odganiają. Pełen nadziei spoglądam za nim jak podąża ku gwiazdom, które go zrodziły. Ku domowi gdzie mieszka najwyższe z ludzkich uczuć, nadające sens wszelkiemu życiu. Patrzę na posłańca życia o skrzydłach utkanych z blasków tęczy.
Motyla co znak miłości światu obwieszcza.
Najnowsze komentarze