Mały bar, około dziesięciu metalowych prostokątnych stolików z logiem znanej marki piwa wygrawerowanym na środku blatu. Przy każdym z nich po sześć krzeseł zaprojektowanych w podobnym stylu o wysokich oparciach. Naprzeciwko drzwi rzędem wysokie barowe krzesła, za nimi błyszcząca lada, dalej dobrze trzymający się jak na swoje pięćdziesiąt lat barman. Ma posturę kulturysty, mocny głos, i tylko parę zmarszczek wokół wesołych oczu. Kiedy klienci się go pytają, jak udało mu się tego dokonać odpowiada zazwyczaj: „Nie piję”, a wszystkim przychodzi wtedy do głowy myśl, by jednak odsunąć od siebie kufel, czy kieliszek z napojem o domieszce wody ognistej. Ale to tylko myśl, człowiek przecież nie przychodzi do baru, żeby dbać o swoje zdrowie.
Za barmanem obok wiszącego na ścianie obrazu pod tytułem „Prawie naga pani” (nawiasem mówiąc, prawie, bo ma skarpetki na sobie, nie będę wdawał się w szczegóły) stoją regały wypełnione towarem po brzegi. Dominują tam tanie trunki, ale znajdzie się też coś dla konesera, który ceni sobie wyjątkowy smak, można więc dostać mleko czy też herbatę. Poza tym, jak się człowiek rozejrzy, może odnaleźć plastikowe drzwi do czegoś na kształt toalety, i telewizor z kanałem sportowym gdzieś w rogu na półce. Kiedyś barman oglądał na nim ambitne filmy, ale odkąd lecą mecze, zyski są większe. Tak też czasem bywa.
Dzień roboczy, pustka. Barman wykorzystuje wolny czas i popijając herbatę ogląda sobie „Nagi Lunch”. Drzwi wejściowe odchylają się i przemyka przez nie cichutko jakiś mężczyzna, spokojnie siada sobie przy stoliku. Dla odróżnienia go w tym opowiadaniu od innych osób, będę go nazywał po imieniu, znaczy się, będzie to od teraz Marcin. Z wyglądu drobny chłopaczek w wieku około trzydziestu lat, prostokątne okularki, blondyn, przeciętnie ubrany, cichy. Usiadł i siedzi, znaczy się nic nie robi, tylko patrzy w telewizor. Co chwilę na jego twarzy pojawia się wyraz zdziwienia czy też dezaprobaty wyrażający stosunek do oglądanego filmu. Na ekranie umiera właśnie maszyna do pisania, gdzieś w Afryce to samo robią z głodu dzieci, a on przez całe życie się obija. Chyba, że czekanie można nazwać czynnością, bo on tak naprawdę w tym momencie czeka na kogoś. Mijają minuty, zegar wykrztusza z siebie godzinę szesnastą. Napisy końcowe zaczynają swój pochód na południe, barman pyta się, czy ma coś podać. Po chwili przygotowuje herbatę. Jest w tym naprawdę dobry, byłby właścicielem kawiarni, czy też herbaciarni, ale zysk zyskowi nierówny a rodzinka wciąż tak samo liczna. Nawet wnuk się pojawił ostatnio, więc zamiast liczyć na śmierć dzieci czy żony, prowadzi bar od kilkunastu ładnych lat. Cisza, nikt nic nie mówi. Marcin nigdy nie odzywa się pierwszy do nieznajomych, taka już z niego nieśmiała bestia.
Na ekranie pojawia się reklama nowego kontrowersyjnego filmu pod tytułem „Koniec” opartego na Apokalipsie św. Jana. Reklamuje go jakiś podstarzały ksiądz, mówiąc, że to dzieło Szatana i żaden szanujący chrześcijanin nie może oglądać takich bluźnierstw, bo będzie się smażył, gotował na parze i inne straszne rzeczy kulinarne będą na nim czynione. Dzięki temu film przyciąga miliony widzów i jeszcze liczniejsze banknoty. Jeżeli tak dalej pójdzie, to chyba zrobią z tego serial albo nakręcą sequel. W sumie niezły jest ten film, tylko zbytnio przeładowany efektami specjalnymi, bestia przypomina potwora z gry komputerowej, (która nawiasem mówiąc, też pewnie powstanie) co psuje trochę całokształt.
Litania księdza jeszcze nie zdążyła dotrzeć do puenty, gdy do baru weszła druga postać o imieniu Henryk. Jest to jeden z robotników pracujących na pobliskiej budowie nowego centrum handlowego. Codziennie o tej godzinie przychodzi do baru obejrzeć skrót wiadomości oraz wypłukać gardło z pyłu i innych budowlanych śmieci. W jego życiorysie można byłoby znaleźć wiele literackich smaczków w postaci doktoratu z filozofii na temat życia po śmierci czy też udziału w trzydziestu dwóch katastrofach bez żadnego większego uszczerbku na zdrowiu. Nie będę jednak się teraz wdawał w szczegóły, na pewno nie w tej historii. Zresztą on w barze zawsze milczy niezależnie od sytuacji, dzisiaj też pewnie nie będzie inaczej. Nie skomentował więc pojawienia się w pomieszczeniu dwóch nowych postaci.
Atmosfera się zaraz ożywiła, bo śmieją się głośno i witają z Marcinem, jak ze starym znajomym niewidzianym od wieków, co skądinąd jest prawdą. Teraz przy stoliku siedzi trzech facetów, przeciętnie wyglądających blondynów, wyglądających jakby nie na miejscu, bo każdy z nich zamówił sobie trunek bez alkoholu. Po hucznym przywitaniu następuje chwila ciszy, nikt nie wie, co powiedzieć. Dziesięć lat przecież to kupa czasu, na tyle wielka kupa, że nie wiadomo, który fragment najbardziej oddaje jej charakter. Można zacząć od niestrawionych orzeszków leżących na samym wierzchu miękkiej jasnobrązowej papki, ale czy to jest najważniejsze? Stagnację ponownie przerywa telewizor, tym razem przemową spikerki ze skrótu wiadomości:
„Dzisiejszego dnia, o godzinie 9.00, znaleziono w jednym ze slumsów Cleveland zmarłą w wyniku niedożywienia dwunastoosobową rodzinę. Z raportu policji wynika, że pijani rodzice nie pozwalali dzieciom szukać jedzenia poza domem, sami też tego nie czynili. Prawdopodobnym powodem takiego zachowania była wygórowana duma – uważają sąsiedzi...”
GRZEGORZ
Najwyższy z mężczyzn. Posiadacz falistych włosów i plastelinowego nosa uderza ręką o stół.
Toż to dramat!
MARCIN
Uśmiecha się delikatnie nie zmieniając ani o jotę swojej przekrzywionej pozycji siedzącej.
Spokojnie Grzesiu.
To tylko proza życia, tak to już bywa – dorzuca jak zwykle zbędnym filozoficznym zdaniem ostatni nieprzedstawiony - Mateusz, uśmiechając się przy tym porozumiewawczo do Marcina.
Potem następuje krótka przyjacielska kłótnia nie do końca już na ten temat, kończąca się zgodnie ze starożytnym zwyczajem obrażaniem siebie nawzajem w dowcipny sposób (którego nie będę przytaczał ze względu na panujące tu i ówdzie normy moralne). Przynajmniej to się przez dziesięć lat nie zmieniło. Może nie tylko to? Pokrzepili się wypijając po łyczku herbaty.
*
Za oknem baru szczeka pies zwany przez większość ludzi Psem. Jest to mały przysadzisty kundel o białej krótkiej sierści w brązowe łaty. Nie ma w nim nic szczególnego, imię oddaje wszystko od pyska po ogon łącznie z wnętrzem. Siedzi sobie na skraju chodnika niczym sfinks, odchylając swoje spojrzenie w kierunku kota zwanego Kotem, leżącego spokojnie na balkonie, któremu to najwidoczniej mówiąc potocznie zwisa. Patrzą tak na siebie, jeden z drwiną, drugi ze spokojną nienawiścią, aż tuż obok tego drugiego przejeżdża staruszka na rowerze. Z koszyka leżącego na bagażniku zwisa przepiękne pęto kiełbasy kusząco tańczące na wietrze jak profesjonalna striptizerka mająca zamiast walorów cielesnych jedynie bukiet smaków i zapachów. Podskakuje w powolnym rytmie obrotów łańcucha, tak że każde naciśnięcie nogi na pedał wysyła falę smakowitej woni odbijającą się od ścianek psich nozdrzy.
I Kot zostaje sam, nie mając nawet z kogo kpić, by zabić to wstrętne, atakujące wytrwale wrażenie ssania w żołądku. Zeskakuje więc zwinnie (mimo swej dużej tuszy) z balkonu na chodnik i wyrusza do najbliższego kontenera. To miejsce też ma imię, Kot ochrzcił je kiedyś Zielonym Rajem, po czym rozbił o śmietnik butelkę mleka – oczywiście uprzednio opróżnioną.
Kiedyś Kot chciał go nawet zarejestrować pod tą sentymentalną nazwą. W tym celu wybrał się do urzędu miasta, ustawił się w kolejce do odpowiedniego okienka i czekał. Trwało to dość długo, bo ludzie w kolejkach zasadniczo mają pierwszeństwo przed wszelkimi zwierzętami, w końcu z zasady przepuszcza się bardziej ułomnych fizycznie. Ale Kot był cierpliwy, przenudził się już w życiu swoje, nie ma co kryć – po prostu był leniwy. Kiedy nadeszła jego kolej, wskoczył na półkę, wystawił łeb przez okienko, wwiercił święcące ślepia w Panią Urzędniczkę i wyłuskał formalnym tonem sprawę, po którą się tu fatygował. A całość rozmowy brzmiała mniej więcej tak:
- Miau Miau Mrrr.
- Niech (w tym momencie wysłała subtelne spojrzenie między nogi Kota) Pan chwilę poczeka, zaraz sprawdzę w bazie – odpowiedziała i podała mu pomarańczową, zrobioną chyba ze starej wełnianej skarpetki, zabawkową mysz przeznaczoną dla niecierpliwych kocich klientów.
Po chwili klikania na klawiaturze przerwała dopiero co rozkręcające się polowanie na pluszaka:
- Niestety, nazwa ta jest już zajęta.
- Miau?
- Zielony Raj to jedna z pobliskich łąk wraz z leżącym na niej stawem, a Raj Zielony to jeden z miejscowych barów.
- Mrr? - Kot nie dawał za wygraną
- Mówię Panu, że zajęta. Trzeba było tu przyjść przed Bocianem i barmanem - sprzedającym absynt.
- Miau.
- Do widzenia, następny proszę!
Kot zeskoczył i pobiegł zwinnie do wyjścia w poszukiwaniu jedzenia. Nie bardzo się przejął, zwłaszcza, że Pani Urzędniczka zapomniała upomnieć się o mysz, która była całkiem fajna. Poza tym szanował preferencje innych istot, choćby były to jakieś chore psychiczne dewiacje, bo w końcu co ma staw i łąka wspólnego z rajem? Miau (znaczy się 'kpina').
Lecz pora już zostawić Kota i jego historię, niech w spokoju je swój rajski posiłek. Na szczęście wspomniany wspaniały kontener stoi tuż obok kina i właśnie niedawno zaczął się seans. W klimatyzowanej sali kinowej barwy wyświetlane na płachcie układają się na obraz morza krwi. Ziemia się trzęsie, aktorzy krzyczą i rozpaczają dosadniej, bardziej rozpaczliwie, naprawdę doskonalej, niż zrobiłby to przeciętny człowiek w takiej sytuacji. Nie bez powodu poszli na studia. Na widowni widoczne napięcie, połowa czeka z niecierpliwością, by poznać koniec tego śmiesznego horroru, druga wypiła za dużo coli i ciśnie ją do kibla. Każdy widz zaś indywidualnie odczuwa dodatkowy dyskomfort. Wiecie, jak to jest, gdy się wydaje, że ktoś stoi obok, a wy kiedy obrócicie głowę, okazuje się, że to tylko złudzenie? Oni się czuli podobnie, tylko trwało to już od początku seansu i wcale się nie kończyło, kiedy się rozglądali. „Może to duch?” - przy horrorach różne głupie myśli przychodzą do głowy, może i słusznie. Ale to tylko szczegół, w razie potrzeby człowiek potrafi nawet w ogóle nie myśleć, jeśli miałoby go to w jakiś sposób zmęczyć. Na płachcie tymczasem równie bezmyślnie leją się strumienie generowanej komputerowo krwi.
*
- Brrum! Brrum!
To mały chłopiec bawił się jakieś dwadzieścia cztery lata temu skórką od kartofla, na tyle wyjątkową, na ile pozwalała jego dziecięca wyobraźnia. Wchodził właśnie w ostry zakręt zdzierając wręcz dosłownie brud z opon ziemniaczanej wyścigówki, gdy do kuchni wszedł jeden ze starszych braci. Grześ schował pojazd i zaczął udawać, że przez cały czas siorbał zbyt gorącą dla niego herbatę. Brat by się śmiał.
Żółwie to sprytne zwierzęta, chowają się w skorupie, gdzie mają pewnie ciepło i przytulnie. Poza tym cały czas udają tępaków. Nie bez powodu Żółw wygrał wyścig z Królikiem, po prostu uśpił jego czujność.
Dajmy też na to przykład Żółwia, który należał do Marcina (przynajmniej Marcin tak uważał). Niby to małe, takie wolne, ociężałe, ale wystarczyła minuta nieuwagi chłopca, żeby wyciągnął ukryte za pazuchą białe ogromne skrzydła o rozpiętości co najmniej jednego metra i odleciał z więziennego trawnika. Niby niemożliwe, a jednak. Najprawdopodobniej przez cały miesiąc, noc w noc podkradał się zwinnie na swych potajemnie gimnastykowanych odnóżach do łóżek współlokatorów, gdzie prowadził ohydną działalność, polegającą na wyciąganiu z ich poduszek co większych piór. Bardzo łatwo można sobie wyobrazić sylwetkę takiego żółwiego złoczyńcy biegnącego cichym ale szybkim krokiem trzymając w ręku ogromne naręcze piór – wszystko to na tle czerwonej pełni księżyca połączonej z ciemnymi chmurami i wyciem wilków. Następnie w zaciszu swojego skorupowego laboratorium niczym mistrz Dedal pocił się wiele dni przy konstruowaniu jedynej drogi ucieczki. Istnieje też druga możliwość, że niby po prostu, tak bez sensu, swoim codziennym ślimaczym tempem powlekł się do najbliższych krzaków, gdzie Marcin go nie znalazł, ale wtedy udawanie tępaka nie miałoby najmniejszego sensu.
„Przyjaciel podobny do Mowgliego z Księgi Dżungli i on bawią się raz nad skarpą, której wnętrze wypełnione jest po brzegi wodą. Przybywa Rekin, ale nie zwyczajny rekin, tylko nowoczesny okrutny drapieżnik z prawdziwego zdarzenia. Zabijanie i zjadanie stało się zbyt mało straszne, rozwinął się więc w innych dziedzinach sztuki zadawania cierpienia. Porywa dzieci i zabiera do swojej groty, z której wystroju i umieszczonych urządzeń powiewa grozą gabinetu dentystycznego. Zabiera Mowgliego i sadza na dziwnym szpitalnym fotelu, Mateusz biegnie mu na ratunek, ale jest już za późno – miejsce siedzące jest puste i drży z oczekiwania na kolejnego pacjenta. Kolega z bajki zniknął. Rekin sadza chłopca, wyciąga skalpel i robi kilka zwinnych ruchów ręką. Po chwili zsadza go, aby po chwili wynieść dziecko z groty i wyrzucić je na brzeg. Wolny chłopiec biegnie do domu, krzyczy: , lecz kobieta wyrzuca go z domu jak jakiegoś przybłędę, znajomi też go nie rozpoznają. Wraca z powrotem na skarpę i płacze. Przez łzy zauważa swoje odbicie w wodzie i dopiero wtedy zaczyna naprawdę krzyczeć.”
To był koszmar.
Po tych dawnych wydarzeniach nie zostało już nic więcej, niż tylko mgliste wspomnienia, których echa odbijają się jeszcze falami po dolinach podświadomości, kształtując prawie niezauważalnie ich zbocza. Zapewne nie ma to wpływu, na to co się dzieje w tej chwili na świecie, ale kto wie? Może, gdyby zebrać wszystkie doliny i wszystkie echa?
Zresztą czy to istotne? Pewne jest tylko tyle, że w tej właśnie chwili Marcin uderza miarowo palcami o stół, mało nie wywracając filiżanek z herbatą, Mateusz się z niego śmieje, przypominając ich dawne klęski a Grześ, nie lubiący tematu swoich porażek, idzie do łazienki pod pretekstem dania czegoś więcej z siebie kanalizacji miejskiej. Los chciał, że akurat w niej, w tym samym czasie pod barem, rozpoczął się znamienny proces, który mógł zmienić oblicze łazienkowego undergroundu.
*
Ruszajcie się, szybciej! - krzyczy Trójłapy, najstarszy z całego stada.
Mogłoby się wydawać, że nigdy nie uda mu się przepiszczeć tych setek małych nóżek, uderzających napastliwie, bez żadnego ładu, o mokrą warstwę betonu, pokrywającą kanał, ale szczury nie potrzebują słyszeć - one czują. Przyśpieszają, zrobiłyby to nawet bez popędzania, w powietrzu unosi się zbyt silna woń katastrofy.
Najgorsze jest to, że nikt, nawet Trójłapy, nie wie, gdzie można uciec. Mimo swego wieku nie spotkał się jeszcze z tym, żeby kanały tonęły, niczym statki. W końcu ciężko jest utonąć w czymś, co nie jest mokre, może to ma być pożar? Ale nie, wtedy kanały byłyby wystarczającą kryjówką... Coś tu nie gra i nie chodzi tu o żaden instrument muzyczny, chociaż rzeczywiście, nigdzie w pobliżu nie można go usłyszeć. W tej sprawie coś naprawdę śmierdzi oprócz kanałów i mokrych szczurów. Pewna myśl świta w zbiorowej świadomości stada, jakaś okrutna prawda, przekazywana z pokolenia na pokolenie, o której już prawie do końca zapomniano.
Nagle Trójłapy zrozumiał. Zatrzymuje się, a o niego stopniowo rozbijają się fale brudu, strachu, zębów i innych szczegółów szczurzych anatomicznych. Stary szczur powoli się odwraca do swojej braci, chrząka dla dodania sobie odwagi i rzuca na wiatr znamienną mowę:
- Szczurowie i szczurzyce! - piszczy – Całe życie spłynęło nam wśród luksusów. Nigdy nie musieliśmy się martwić chorobami, nigdy też nie uciekaliśmy z tonącego okrętu. Cały czas się obijaliśmy, gwałcąc świętość ciał innych zwierząt, także naszych braci i sióstr. Niektórzy próbowali zjadać nawet żywych!
Pokazuje przy tym swój kikut, chcąc nadać chwili więcej dramatyzmu, potrzebuje go, by przekonać stado. Musi sprawić, aby pękł balon strachu.
- Ja sam nie jestem białą myszką, wiele razy zdarzało mi się robić rzeczy, których powinienem żałować. Straszyłem młode ludzkie pokojówki, sikałem do źródeł wody pitnej, to ja wiązałem wam na ogonach supły! Ale niczego nie żałowałem do dzisiaj, wy zapewne też. Zastanawiacie się pewnie, po co to mówię?
Konsternacja na pyskach stada jest już aż nadto widoczna, więc nie czekając na odpowiedź, powiedział pierwsze w pełni sensowne zdanie:
No, a teraz mamy przejebane!
Balon pękł, użycie przekleństwa, którym charakteryzują się istoty o małym zasobie słów, skutkuje lepiej od litanii najlepszego demagoga - takie zjawisko ludzie nazywają charyzmą.
Wszędzie rozlega się paniczny szczurzy pisk, w którym zawarta jest świadomość nieuchronnej zagłady.
- Spokojnie kurwa – szczury szybko się uczą, nawet te stare - chcecie żyć wiecznie? To się kurwa módlcie!
Sam przybiera pozę niczym Myszka Mickey przed komunią świętą i zaczyna zanosić piskliwe modły. Reszta stada naśladuje go, a sam kanał przekształca się momentalnie w coś na kształt nawy romańskiego kościoła – prostej i brylastej świątyni szczurzej opatrzności. W niej zaś wspaniałe świątobliwe gryzonie spowiadają się szczerze ze swojego grzesznego żywota nasycając święte mury skruchą zastępującą sukcesywnie zdobienia i ornamenty. Bezład pisków nabiera rytmu i charakteru przypominając coraz bardziej pieśń chóralną złożoną z zawodzeń i żalu. Wydawać by się mogło, że sposób w jaki dotychczas żyły te małe gryzonie odszedł w zapomnienie, że był on wynikiem dziwnego zrządzenia losu, złego wychowania i dziedziczności genetycznej, której nie da się uniknąć, ale da się z nią jak widać walczyć.
Cała ta misterna fasada pęka jednak w momencie, gdy w kanale zaczyna roznosić się zapach jedzenia, a konkretnie czyjegoś świeżego, krwawiącego jeszcze i obleczonego niezakrzepniętą krwią, trupa. Woń ta budzi wspomnienia, niepokój, a przede wszystkim uśpiony dotychczas strachem i uniesieniem przerażający głód. Pierwsze nie wytrzymują dzieci, wyrywając się do przodu – nigdy jeszcze nie były pierwsze przy świeżym ciele! To coś na miarę konkursu audio-tele lub nowej promocji w supermarkecie – naprawdę straszna pokusa mająca siłę, by poruszyć tłumy. Dorośli widząc ten brak szacunku dla starszych, próbują je dogonić, w końcu wyprzedzają i pierwsze dopadają do pożywienia, wtapiając ząbki w soczyste, jeszcze nie do końca nawet zimne mięso jakieś młodego pieska, który wpadł do studzienki. Nieszczęsny uderzył najwidoczniej głową o beton, gdyż jego opływające jeszcze niezakrzepłą krwią fragmenty kręgów szyjnych wystają znacznie poza pękniętą skórę i futro, trochę wymijając milcząco wpatrzoną w przestrzeń głowę, przykrytą już teraz chmarą futrzatych biesiadników. Dzieci znowu muszą obejść się smakiem... A potem pewnie dostaną jeszcze szlaban na wychodzenie do piwnic, jeżeli nie gorzej.
A Trójłapy? Trójłapy zamiast ratować sytuację swoją wspaniałą charyzmą, niedopuszczony do mięsa ucieka w kąt, by kontynuować modlitwę. Sam się zbawi, on jedyny mądry! Skoro inni nie chcą, to niech cierpią w piekle za swoją głupotę. On nie ma zamiaru dzielić z nimi tego losu, on słyszał od dziadka o tym, jak wygląda epidemia dżumy. Wie, że musi się trzymać z dala od swoich towarzyszy, a zwłaszcza od ich pcheł, ale się tą wiedzą nie podzieli z tymi łotrami, którzy nie dali mu nawet małego gryza, chociażby łykowatej nogi...
Ale to nie dżuma wisi teraz nad miastem, czarna śmierć zyskała już należną jej sławę, uczyniono z niej nawet tytułowego bohatera pewnej niebanalnej i popularnej książki. Teraz może już sobie spokojnie odpoczywać w blasku sławy, tuż obok Hitlera i Stalina.
------
- Szczury nigdy nie staną się białymi myszami, tak z dnia na dzień – zwierzył mi się kiedyś Kot – Mają zbyt grube kości, przez co są dużo bardziej chrupiące. Zupełnie inne!
Przytaknąłem mu wtedy, samemu nie posiadając doświadczenia potrzebnego do prowadzenia podobnej konwersacji. Pokrzepiłem się jedynie herbatą i zmieniłem temat.
*
Rozmowa w barze trwa nadal, tak było od zawsze, że ich dyskusje mogły się ciągnąć w nieskończoność lawirując między tematami układającymi się w dość skomplikowany, niepowtarzalny łańcuch luźnych skojarzeń, faktów i przemyśleń. Nierzadko zdarzało się, że najbardziej błahe tematy, na poziomie plotkujących bab kończyły się przemyśleniami na temat mechanizmów ludzkiego umysłu. Bo czy to nie jest banalnie logiczne, że rozmawiając o znajomych, dość naiwnych dziewczynach, następnie porównując je do stereotypowych postaci z telewizji, w której akurat niedawno Marcin oglądał wyścig kolarski, podczas którego jeden z zawodników się przewrócił, nawiązać do ciekawego zjawiska w umyśle, polegającego na tym, że dużo łatwiej jest sobie wyobrazić rowerzystę przewracającego się na lewy bok, niż na prawy? Później zaś próbując dojść przyczyn tej asymetrii wyobraźni w drodze zarówno teoretycznej jak i praktycznej, bujając się na różne strony?
-----
- A ja wam mówię, zróbmy to dzisiaj! Planujemy to od tak długiego czasu, chłopaki? Grzesiek, przestań się bawić serwetką. Słyszysz mnie?
- Ja w ogóle nie rozumiem, co ty do mnie mówisz, mów wyraźniej. Kurde, mógłbyś się w końcu nauczyć gadać po ludzku, a nie.
- Mówię, że trzeba to zrobić spontanicznie, bo inaczej to znowu będzie jak ostatnio.
- Hehe.
- Nie hehe, tylko tak.
- A wiesz Marcin, że wczoraj w TV lecieli „Chłopaki na Ibizie”?
- Boże, a ten znowu o tym...
- No co ty chcesz, dobry film. Głupi, nie trzeba myśleć, takie lubię.
- Człowieku, niedługo skończysz trzydziestkę!
- I co z tego?
- Jajco, kurde, zachowujemy się jak dzieciaki.
- I co z tego?
- Tyle, że już powinniśmy przynajmniej udawać poważnych ludzi.
- I co z tego?
- Nie denerwuj mnie.
- Bo co?
- Spojok.. spokojnie, tu są ludzie.
- Sam jesteś dziecko, nawet wysłowić się nie umiesz. No to wczoraj lecieli ci z Ibizy.
- I co z tego?
- Nic, tak mówię.
- ........
*
Wszystkie barwy widma głupoty, nie wykluczając spośród nich mądrości, biją z wnętrza baru uderzając w beznadziejnej, z góry skazanej na porażkę, walce szarość, która zadziwiająco dobrze czuje się w dużych miastach takich jak to. Jest w tym pewien absurd, że miejsce, które przynajmniej teoretycznie jest pełne życia i ludzi, jest najlepszym domem dla tego martwego koloru. Może karmi się swoją zawiścią? W każdym razie świetnie sobie tutaj radzi, nawet śmierć tego małego pieska w kanałach wydaje mi się być w tym momencie szara, nawet Afroamerykanin blednieje, nie wspominając już o jaskrawym, jak to mówią pewni artyści, 'oczojebnym' różu. Podobno to jedynie kwestia przyzwyczajenia. To ono sprawia, że wyobraźnia staje się czarno-biała, a w wypadkach drastycznych następuje nawet regres do kina niemego, w którym lecą do tego same powtórki sitcomów ze śmiechem z puszki (swoją drogą, pełnoekranowe interludia 'ha-ha-ha' przerywające co chwila akcję musiałyby być naprawdę wkurzające). Bardzo ciężko jest znaleźć sposób na to, by w takich warunkach nie dać się zasymilować i nie stać jedynie jedną milionową częścią tłumu zwaną popularnie przechodniem.
Przechodzień jest to zwierzę żyjące w stadzie określanym mianem tłumu bądź społeczeństwa, posiada wiele charakterystycznych cech, których badaniem zajmują się specjalnie dobrani badacze fauny i flory zwani socjologami. Ja nie należę do tego światłego grona, więc ze względu na brak kompetencji nie będę się wgłębiał w charakterystykę gatunkową. Zamiast tego spróbuję przybliżyć, jak dzisiejszy, niewątpliwie wyjątkowy dzień, przeżył jeden osobnik spośród tłumu, mianowicie magister ekonomii i zarządzania Mieczysław Powtórka.
Otóż dzisiejszy poranek Mietka, pozwolę sobie go tak nazywać ze względu na bliskie koniugacje rodzinne, podobnie jak każdy inny, zaczął się od otworzenia oczu przez wspomnianego o godzinie 06:54:00, równo minutę przed zadzwonieniem wspaniałego elektronicznego budzika, otrzymanego w promocji od klubu książki, a zajmującego obecnie zaszczytne miejsce na stojącej tuż obok łóżka mahoniowej szafce nocnej. Światło przeciekające przez żaluzję pogłaskało po wypłowiałej czarnej czuprynie dopiero co przebudzoną głowę i skupiło jej uwagę na własnoręcznie stworzonych na suficie falistych wzorach. Spojrzenie zaczęło podążać za migoczącym blaskiem, powoli i spokojnie, tak jakby świecący wzór był kołyszącym się zegarkiem w dłoni hipnotyzera. Po chwili twarz przybrała wyraz rozmarzenia, a oczy pokonując prawa fizyki wyjrzały poza sufit, poza widnokrąg, nawet wyprzedziły czas, podziwiając zorze polarne, jedną z wielu rzeczy, dla których harowały, ślęcząc przez ostatnie dziesięć lat nad małym drobnym druczkiem w jednym z pobliskich urzędów. Niestety budziki oraz telefony nie wiedzą, że istnieją momenty, w których nie wolno przeszkadzać i wysoki drażniący uszy ton rozległ się wystarczająco władczo, by Mietek musiał znowu wrócić do rzeczywistości. Momentalnie podniósł się z łóżka, przy okazji budząc szelest świeżo krochmalonej pościeli z akompaniującymi mu strzelającymi gdzieniegdzie kośćmi i umieścił swe zdrowe, dzięki bodajże trzem różnym cudownym maściom, zmęczone stopy w kapciach. Wstał, przeciągnął się, zdjął kapcie i zaczął robić pięćdziesiąt pompek oraz brzuszków zgodnie z zaleceniami lekarza. Kurczył swoje mięśnie, wydając krótkie miarowe jęki, do złudzenia przypominające numery wykonywanych powtórzeń, a może na odwrót - nieistotne. Znowu wdział kapcie i raźno wyszedł z sypialni, nie omieszkał oczywiście zahaczyć o wystający zbyt wysoko próg. Powstały w ten sam sposób pięć lat temu na palcu siniak znowu się odezwał krótkim rwącym bólem, nie został jednak wysłuchany, w końcu od dawna nie miał nic nowego do powiedzenia. W kuchni wszystko poszło sprawnie, nóż przebijając chleb szybko docierał do drewnianej deski i skutecznie separował od siebie członków rodziny Kromek, , tak więc koło 07:15:00 rozpoczęła się degustacja. Pięć pełnowartościowych kanapek w dziesięć minut z możliwym odchyleniem o minutę i już o 07:29:00 medytację w łazience podsumowało głośne pluśnięcie. Następnie podtarcie wyćwiczonym zgrabnym ruchem dłoni, spłuczka i wizyta w kabinie prysznicowej. Niestety napotkał się tam z dość chłodnym przyjęciem z powodu zgaśnięcia piecyka gazowego. Próby zapalenia trwające pięć minut, ponowne hartowanie ciała pod strumieniem tym razem parzącej wody. Opuszczenie sauny i przegapienie jakże pozytywnego odczucia towarzyszącego zagłębianiu się nagich stóp w miękkim puszystym dywaniku. Przetarcie skóry ręcznikiem, suszenie, mycie zębów i wyjście z łazienki. Zastanowić może fakt nieużycia pałeczek higienicznych do uszu, ale można to łatwo powiązać z ulotką, którą Mieczysław przeczytał siedząc w poczekalni w przychodni. Można było znaleźć na niej ujęcie takiej pałeczki, która wkładana do ucha rani je powodując ogromny krwotok niczym bez mała piła tarczowa w amerykańskim horrorze dla laryngologów. Być może dzięki temu wydarzeniu z dzieciństwa ocalił swoje ucho przed poważnymi konsekwencjami, choć równie dobrze mogła to być tylko wyolbrzymiona reklama jakiegoś specyfiku, Mietek zawsze przesadzał. 07:55:00 również, zbytnio się spiesząc przy ubieraniu i zbieganiu po schodach, o mało by się nie zabił!
--------------
Pierwszy raz to specyficzne przeczucie tknęło go, gdy wyszedł z klatki schodowej i zobaczył, że w trawie obok siedzi Kot trzymający w łapie sztuczną mysz. Wydawał się bawić nią, tak jak mali chłopcy żołnierzykami - stworzył dwie strony konfliktu, w tym przypadku na tle łańcucha pokarmowego i sterował obydwoma siłami równocześnie, tworząc wyimaginowaną wojnę. Skojarzenie to przywiodło wspomnienia na tyle sugestywne, że Mieczysław się cicho roześmiał, by po chwili umilknąć widząc, że oczy Kota przybrały nagle niebezpieczny morderczy wyraz błądząc w tym momencie po miejscach, gdzie żaden mężczyzna nie chciałby być mocno drapnięty. Trwało to przez chwilę, tak jakby kotowaty się zastanawiał, ale po chwili najwidoczniej się zdecydował, bo parsknął i machnąwszy zamaszyście ogonem, odszedł spokojnym krokiem niczym obrażona panienka. To było dziwne, Mietek, nawet siedząc już w tramwaju, nie mógł pozbyć się wrażenia, że swoim śmiechem sprawił przykrość zwierzęciu, co gorsze im więcej o tym myślał, tym bardziej się utwierdzał w przekonaniu o nienormalności napotkanego zjawiska. Zaczął się podejrzliwie rozglądać szukając innych kotów i jego uwagę przykuło kilka szczegółów: budynek, którego nigdy wcześniej nie widział, mimo że jeździ tędy już dziesięć lat; dwie babcie jadące tandemem; bardzo intensywny kolor nieba; brak jakichkolwiek śladów po nocnej ulewie; piersi skąpo ubranej nastolatki. Otrząsnął się, gdy zniknęła mu z zasięgu wzroku, przecież nie może dać się zwariować... mimo to nadal był rozkojarzony, ten dzień nie był normalny, tego był pewien.
----------------
Ten dzień naprawdę musiał być dziwny, sekretarka się nie spóźniła, szef nagle wziął urlop. Rozsiadł się przed swoim biurkiem i nie patrząc nawet wyciągnął machinalnie rękę po pierwsze podanie, uderzył się w palec. „Ta to nigdy nie zapamięta, gdzie kłaść te papiery” pomyślał i sięgnął dalej. Nadal nic. Spojrzał na blat, żadnego podania! Ten dzień jest chory! Ale czy na pewno? Jednak nie, jest jedno. W sumie to też było dziwne, podanie w kopercie? Koperta była dziwna, dość dużego formatu A4, czerwona, zupełnie nie pasowała do urzędu, bardzo lekka. Unosiła się nad nią specyficzna woń, jakby perfum, ale nie do końca, prawie na pewno był to jakiś specyficzny rodzaj papierosów. Adres odbiorcy był wykaligrafowany przepiękną czarną gotycką czcionką, nadawca za to nie raczył podać swoich danych. Ale najbardziej Mietka wyprowadził z równowagi przyczepiony do koperty kłos zboża, bo co ma kłos wspólnego z listem, a tym bardziej z podaniem, a jeszcze bardziej z podaniem na piśmie skierowanym do poważnej instytucji? Drżące już od nadmiaru dzisiejszych wrażeń ręce podniosły kopertę i nie mogąc się doczekać, tak samo jak trzydzieści lat temu pod choinką, zaczęły rwać papier. Po chwili walki wyciągnęły białą zapisaną kartkę. Podanie, o pracę i przeprosiny za dziwną kopertę „z powodu braku innej. Ze wsi na najbliższą porządną pocztę jest kawał drogi”. A potem sekretarka wniosła na biurko stos dokumentów i przeprosiła, że zawsze musi się z czymś spóźnić. Mietek zaś przypomniał sobie, że wczorajszej nocy wcale nie padał deszcz a dziwny budynek przecież zawsze był w wiecznym remoncie, dlatego go nie poznał. Dopiero teraz poczuł się naprawdę źle.
=====
Ciąg dalszy mam nadzieję kiedyś nastąpi
Najnowsze komentarze