Jesteś tutaj

Piotr Knasiecki - blog

Komunikat o błędzie

  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in drupal_environment_initialize() (line 705 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/includes/bootstrap.inc).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in drupal_environment_initialize() (line 706 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/includes/bootstrap.inc).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in drupal_environment_initialize() (line 707 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/includes/bootstrap.inc).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in drupal_environment_initialize() (line 709 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/includes/bootstrap.inc).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in drupal_environment_initialize() (line 711 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/includes/bootstrap.inc).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 159 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 160 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 161 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 162 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 163 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 164 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 165 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 166 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in drupal_settings_initialize() (line 799 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/includes/bootstrap.inc).
  • Warning: session_name(): Cannot change session name when session is active in drupal_settings_initialize() (line 811 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/includes/bootstrap.inc).
Obrazek użytkownika Piotr Knasiecki

Oktawa portowa

Dwa krótkie wiersze jak co dzień a potem
Nocna wędrówka po portowych barach
By rano ledwie trafić tu z powrotem
Na tyle stać mnie jakbym się nie starał

Dwa wiersze dziennie więc czternaście w tydzień
Gdyby ktoś kupił przepiłbym bez trudu
Picie mi lepiej niż pisanie idzie
Portowe knajpy lepią się od brudu

Uciekam stamtąd lecz dopiero rankiem
Gdy już rybacy reperują sieci
Barman nie liczy za ostatnią szklankę
Jeśli ją leje po godzinie trzeciej

Obrazek użytkownika Piotr Knasiecki

Sam na sam z tą wyśnioną

Leżała przed nim całkiem naga. W chwili takiej jak ta, jego chłodny, analityczny umysł skłonny był dopuścić istnienie Boga. Nie pod postacią siwobrodego, dobrodusznego starca, znającego się na konstrukcji wszechrzeczy - tego typu personifikacja nie przychodziła mu do głowy odkąd poczuł na języku słoność pierwszego komunijnego opłatka. Boga jako siły sprawczej, porządkującej atomy z sobie tylko wiadomym zamysłem. Na zdrowy rozum przecież podobne temu piękno, skończone w swej definicji, nie mogło powstać samoistnie, nawet jeśli bez niczyjej ingerencji powstały łańcuchy Alp, kwiaty agawy i zaplątane w swoich welonach meduzy. Ktoś musiał się do tego przyczynić. Ktoś lub Coś…
Leżała przed nim naga i całkowicie pozbawiona wstydu.
Nie było w tej pozie nawet odrobiny wyuzdania, które widywał już u swoich rówieśnic (akademicki żywot upływał mu nie tylko nad książkami; weekendową regułą były suto zakrapiane imprezki w pobliskim pubie, kończące się w pokoju tej, lub tamtej; był przecież, choć przestał to już podkreślać, pełnoletni).
Nie było więc w jej pozie niczego, co zechciałby swym pędzlem uwiecznić mistrz Monet, nie szczędząc na to farby. Znajdował w niej jednak bezwstyd, wysublimowany, pierwotny i czysty. Podobny malującemu się na twarzach panien w kąpieli, nie podejrzewających, że ktoś może się im przyglądać.

Obrazek użytkownika Piotr Knasiecki

Ponowne przyjście

Przywieziono go na sygnale tuż przed piątą.
Na podjeździe dla karetek przed kliniką miejską w Zagrzebiu czekał już lekarz w towarzystwie dwóch sanitariuszy. Facet, kimkolwiek był, nie mógł lepiej trafić (co nie oznaczało oczywiście że nie miał wyjątkowego pecha). Szpital taki jak ten mógł być wizytówką każdej z europejskich stolic, choć nie trafiło tu ani jedno euro z unijnych dotacji. Przyczyna może stąd, że odkąd powstało niepodległe państwo chorwackie, tutejsi parlamentarzyści postawili na gospodarkę rynkową, zamiast pierdzielić bez końca o aborcji i wodach termalnych.
Droga do wind wiodła obok przestronnej, klimatyzowanej poczekalni. Za szklaną taflą korytarza widać było jednołóżkowe boksy oddziału obserwacyjnego; wyposażenie każdego z nich, oprócz monitorowania funkcji życiowych pacjentów, umożliwiało w razie potrzeby ich przywrócenie (w podokiennych wnękach widniały nowoczesne defibrylatory i w pełni skomputeryzowane płucoserca). Nawet wózek do transportu chorego z karetki przypominał miniaturową salę zabiegową; gdy przewożono go korytarzem w asyście personelu izby przyjęć, wyposażenie wózka popiskiwało głośno, a mnogość rozjarzonych parametrami wyświetlaczy nasuwała skojarzenia z kokpitem pasażerskiego transatlantyku.
Nie wszystko było idealne. Winda kazała na siebie czekać nieco ponad minutę, co przy tym stanie pacjenta umniejszało jego szanse na przeżycie. Jak się potem okazało, dość istotnie.
Dzięki temu jednak miałem szansę mu się przyjrzeć. Nie pomyślcie, proszę, że jestem nieodłącznym uczestnikiem zbiegowisk ulicznych, które tworzą się entuzjastycznie ilekroć tramwaj skróci przechodnia o nogi, albo motocyklista dostanie się między naczepę i siodłowy ciągnik. Po prostu siedziałem na krześle, tuż przy nieszczęsnej, spóźniającej się windzie, do której na dodatek wepchnięto go z niemałym trudem (hiperspecjalistyczny wózek ledwie mieścił się w świetle automatycznie rozsuwanych drzwi, obitych nierdzewną blachą).
Mógł mieć około trzydziestki (to ten wiek, w którym mężczyzna jeszcze nie ma zmarszczek, już jednak ma poważne rysy twarzy). Wyglądał jak eksponat z gabinetu figur woskowych, z działu poświęconego bałkańskim gospodarstwom agroturystycznym utrzymanym w klimacie minionych epok. Pasterz owiec, czy pszczelarz. Może drwal? Choć na drwala był zbyt wątły w ramionach (na ile umiem sobie wyobrazić pierwowzór; drzewa wycina się przecież cholerną piłą łańcuchową). Zarost starannie przycięty, niedzisiejszy jednak jakiś taki… Włosy też dziwnie przydługie. Najbardziej jednak niezwykły był jego strój… Sandały? Zgoda, było lipcowe, gorące popołudnie, ale ta koszula do kostek? Biała, płócienna i zgrzebna. Nawet jeśli dał dyla z psychiatryka, powinien mieć na sobie jakiś kaftan, albo inny pasiak…
Widna pomknęła wreszcie na górę, zupełnie bezszelestnie.
Po kwadransie zjechał nią na parter lekarz, ten sam który obsługiwał popiskującą nieznośnie aparaturę kosmicznego wózka. Z jego zmęczonej twarzy odczytałem odniesioną porażkę.
Nie musiałem o nic pytać…
Ponowne przyjście Zbawiciela, wyczekiwane od dwóch tysiącleci, dokonało się na przedmieściach Zagrzebia, czternastego lipca Roku Pańskiego 2008.
Zmaterializował się w mgnieniu oka na środkowym pasie autostrady, tuż przed zderzakiem rozpędzonej ciężarówki wiozącej dłużycę do podmiejskiego tartaku.
Nazajutrz wzeszło słońce. Jak gdyby nigdy nic.

Obrazek użytkownika Piotr Knasiecki

Via Michelin

Bijela riba… Za czorta nie mógł znaleźć jej odpowiednika pośród tych, które jadł dotąd. Wrzecionowata, wielkości sporego pstrąga, z apetycznie przypieczoną skórką, nie mieściła się na dużym, owalnym półmisku. Jej wnętrze kryło w sobie igiełki rozmarynu i aromat bliżej mu nieznanych ziół, do których zapachu zdążył już przywyknąć, odkąd tu zawitał.
Sprawnym ruchem noża oddzielił płat rybiego mięsa od kręgosłupa, po czym usunął kilka większych ości. Była rozkosznie przyprawiona i przede wszystkim – świeża (to ostatnie nie budziło najmniejszych wątpliwości, przynajmniej on nie dałby się w tym względzie oszukać).
Skropił ją sokiem z połówki cytryny, którą kucharz ułożył obok rybiej tuszy na liściu strzępiastej sałaty, zabarwionej na podobieństwo kwitnącej lawendy. Był koniec lipca i lawenda zdążyła już przekwitnąć, pamiętał jednak z innych lat ten niepowtarzalny urok jałowych, kamienistych zboczy, zdobionych lawendowym kobiercem.
Cytrynowy sok pociekł mu między palcami, nie zawracał sobie jednak tym głowy.
Jadł z wyraźną rozkoszą, mrużąc oczy przed chylącym się już ku zachodowi słońcem.
Słone fale omywały skaliste nabrzeże, wzbijając w powietrze kaskady wodnej mgiełki.
Zanurzał się w głębię rybiego smaku, jak łowca ostryg zanurza się w turkusową toń. W pierwszych chwilach głód, który odczuwał, był na tyle znaczny, że skupił się na jego zaspokojeniu i bodźce tak smakowe, jak i zapachowe miały wagę drugorzędną. Jadł nieco pewnie zbyt szybko, by móc się skoncentrować na ich odbiorze. Dopiero po chwili przerwał zawstydzony nieco, jakby odkrył że mu się ktoś przygląda. Otarł usta niemiłosiernie wykrochmaloną serwetą i uniósł w dłoni lampkę białego, lokalnego wina. Przez moment, zanim zdał sobie z tego sprawę, oglądał szkło w świetle zachodzącego już słońca, szukając na jego krawędzi odcisków palców, czy może nawet śladów szminki… Co pomyślał sobie o nim personel lokalu? A do diabła z nim! Miał taką manierę i nie umiał się jej pozbyć. Niech się ktoś o to obrazi, miał to gdzieś. Zostało mu to z czasów, w których jako student polerował całe hałdy szkła w nocnym barze, od czasu do czasu zerkając w ukryty pod szynkwasem podręcznik. Poza tym, mógł przecież oceniać barwę wina i jego klarowność, nie? No właśnie. Mógł.
Uspokojony tą myślą podniósł w górę szkło raz jeszcze, może nawet nieco ostentacyjnie. Wino miało kolor słomkowy, smak orzeźwiający i lekki; gdzieś z głębi jego spektrum przebijała dyskretnie nuta słodyczy (dyskwalifikowałoby to je jako napitek do rybnej kolacji za każdym innym razem, jednak nie w tym przypadku). Odstawił kieliszek i rozejrzał się po sali pełnej gości.
Lubił swoją pracę. Jedną z przyczyn, dla których wciąż trzymał się swego aktualnego zajęcia, była możliwość obcowania z prawdziwą menażerią ludzkich typów. Zupełnie jak teraz… O, weźmy tego człowieczka przy barze… Wątły i kostropaty, z zaawansowaną łysiną czołową i zapadniętą klatką piersiową, w sfatygowanym ubranku komiwojażera. Na co dzień kłaniał się pewnie w pas każdemu, kogo napotkał, przykładając co chwilę wymiętą chusteczkę do zlanego potem czoła. Jeśli miał hipotekę, musiała być zastawiona, jeśli zaś był żonaty, małżonka regularnie biła go po głowie; co do tego nie było najmniejszych wątpliwości. Tutaj zaś co innego… Rozpierał się za barowym blatem jak miejscowy macho, ściskając w zębach dziesięciodolarowe cygaro i sącząc niedbale bourbona. Panowie, czapki z głów! Ten gość na pewno ma przy sobie sporą klamkę!
Uśmiechnął się do własnych myśli. Sądząc po tym, jak jego nowy bohater nieporadnie sadowił się na barowym krześle, klamka była aluminiowa, lub, w najlepszym wypadku, mosiężna…
Rybie mięso wystygło trochę, uwalniając pełnię skrytego w nim smaku.
Jadł znów, wolniej nieco, za to z prawdziwą rozkoszą.
Na krawędzi kieliszka z białym, półwytrawnym winem, widniał tłusty ślad jego wydatnych, wyrazistych ust.
Gdy już skończył znęcać się nad rybą, jego talerz zdobiła estetyczna martwa natura złożona z rybiego kręgosłupa, liścia sałaty i wyciśniętej do cna cytrynowej skórki.
Knajpa zaczynała pustoszeć. Macho wytrząsnął bilon z kieszeni wymiętej dwurzędowej marynarki i z przykrością skonstatował, że zabrakło mu na kolejnego drinka. Barmanka posłała mu bardzo wymowny uśmiech i, jeszcze bardziej wymownie, przetarła marmurowy blat mokrą ścierką w miejscu, w którym jeszcze przed chwilą stała jego szklanka. Gdy wychodził, powłócząc nogami, przypominał niedodmuchany, plażowy materac.

Poszukał wzrokiem kelnerki. Ku jego zdziwieniu ich oczy spotkały się niemalże natychmiast. Była to niesamowicie rzadka cecha obsługi, gdziekolwiek się pojawił. Zdecydowanie łatwiej było trafić na w miarę czysty obrus, prawidłowo usmażony stek i zimne piwo, niż na kelnera wyposażonego w ten dodatkowy, jakże pomocny w jego pracy zmysł, dzięki któremu nie zawisał co chwilę nad stołem, niewidoczny i dyskretnie czujny, gotów pojawić się w mgnieniu oka gdy tylko okazywał się potrzebny. Niewysoka, filigranowa, z czubkiem nosa upstrzonym piegami, podeszła do niego z tacą uśmiechając się może nieco zbyt zalotnie.

-Podać coś jeszcze? – spytała, zbierając ze stołu brudne nakrycia.

Ile mogła mieć lat? Pewnie tyle samo mniej więcej, ile liczy ich sobie teraz jego córka. Zbyt mało więc, by mógł dyskretnie pokazać jej plakietkę przy kluczu od hotelowego pokoju.
Kiedy miał z nią kontakt po raz ostatni? Cztery lata temu? Może pięć… Zadzwoniła krótko po tym, jak nakrył ją z tym parszywym gnojkiem, w podrzędnym motelu, prawie takim jak ten. Pamiętał, że podawali tam niedopieczonego kurczaka, który ruszał jeszcze skrzydłami. I zieloną sałatę z vineigrette, w której znalazł dorodnego ślimaka w skorupce, choć bynajmniej go nie zamawiał. To był przypadek. Dopijając kawę zobaczył ich w recepcji, gdy brali klucz. Dowiedział się o numer pokoju, wyważył drzwi i złamał temu palantowi szczękę, oraz przynajmniej kilka żeber.
Nie uciekł stamtąd bez śladu. W recepcji została jego wizytówka i kilka banknotów na pokrycie poczynionych strat. Przez parę dni czekał niecierpliwie na telefon z miejscowego komisariatu. Nie doczekał się go. Zadzwoniła za to ona, by powiedzieć mu że go już nie chce znać. Roztrząsał to do dzisiaj, prawie co wieczór, ilekroć brał prysznic w hotelowej łazience (w tym motelu odkrył w niej wielką, emaliowaną wannę, może uda się więc pominąć tę refleksję?).
Starał się (naprawdę cholernie się starał) znaleźć w sobie coś na podobieństwo wyrzutu sumienia, że niby był wtedy zbyt zasadniczy, zbyt brutalny, że to nie była jego sprawa. Nie znajdował. Miała przecież wtedy zaledwie szesnaście lat… Miała ich tyle od kilku ledwie dni, a on nie widział poza nią całego świata.
A gdyby przyszło mu to przeżyć jeszcze raz? Dzisiaj, tu gdzie się znalazł?
Wiedział już po chwili namysłu.
Połamałby paskudowi również nogi!

-Proszę pana? – kelnerka miała bezradny wyraz twarzy.
-Tak. Kawa. Poproszę kawę z mlekiem. I rachunek.

Kawa nie była niestety perfekcyjna.
Przypominała nędzny, wodnisty napar z niemieckiej kaparki.
Przesączona przez bibułę filtra czekała pewnie już od godziny, lub dwóch, aż zechce ją wreszcie zamówić.
Nie tknął jej prawie wcale. Odliczył żądaną kwotę i wstał od stołu.
Dawał szczodre napiwki, nie dawał ich jednak za sam tylko uśmiech.
Wyszedł przez taras, schylając głowę pod konstrukcją parasola z reklamą piwa Karlovaćko.
Dostaną sześć punktów na dwanaście możliwych.
No, może siedem? Pościel była przecież czysta, ręczniki w łazience pachniały dobrym płynem do płukania a klimatyzacja działała bez najmniejszego zarzutu.
Tylko ta kawa…
Siedem. Tak, zdecydowanie siedem. Za świeżość podanej na talerzu ryby. Za to, że nie leżała przedtem w kuchennej zamrażarce, w towarzystwie frytek i mrożonego szpinaku, Bóg raczy wiedzieć – jak długo.
Postanowił jechać dalej i zatrzymać się gdzieś przed zmrokiem.
Błyskawicznie spakował walizkę, nie zapominając tym razem o szczoteczce do zębów (zazwyczaj kupował trzy do czterech tygodniowo). Z nocnego stolika zgarnął jeszcze kluczyki od służbowego Focusa.
Mogłoby to być coś lepszego… Via Michelin płaciło swoim wizytatorom nieźle, zapewniając im przy tym darmowe posiłki (ciekawe kiedy przypłaci to wrzodami żołądka?) i noclegi. W kwestii służbowych aut nie starało się jednak zbyt dobrze. Jego Ford dożywał już swoich dni, wciąż jednak nie zanosiło się na nowszy model. Miał kiepskie przyspieszenie i ubytki freonu (w samej pełni chorwackiego lata to ostatnie było przypadłością szczególnie uciążliwą; do następnego motelu docierał zwykle zlany potem).
Recepcja była pusta, personel przebywać musiał na zapleczu, świadczył o tym męski głos dobiegający stamtąd, na który odpowiedzią był głośny, kobiecy śmiech.
Położył klucz na blacie i rozsiadł się wygodnie w skórzanym fotelu.
Na stoliczku przed sobą ułożył kluczyki od auta (o tej porze, pomyślał, wnętrze wozu nie powinno być już tak rozgrzane), portfel i służbowy smartphone. Połączył się z siecią, korzystając z darmowego, hotelowego wi-fi (a jednak byli jeszcze w stanie mile go czymś zaskoczyć!) i zalogował się do francuskiego serwera. Starannie i w skupieniu wypełniać zaczął elektroniczny formularz, pamiętając tym razem o wpisaniu bieżącej daty (oczywiście nie był jej pewien, zanim nie odczytał jej z cyferblatu pozłacanej Omegi, jedynej pamiątki po ojcu).
Bezpłatny hot-spot przeważył ostatecznie szalę jego łaskawości, zaznaczył więc siódemkę na dwunastostopniowej skali ocen. Pochwalił też staranność hotelowej pralni (jego koszula wróciła stamtąd nieskazitelnie czysta i miła w dotyku).
Kliknął wirtualny przycisk z napisem „wyślij”.

-Pan już nas opuszcza, proszę pana?

Uniósł wzrok i poczuł jak jego puls wspina się na sam szczyt możliwości czterdziestoczteroletniego serca.
Skurwiel stał za recepcyjnym kontuarem i uśmiechał się z wypracowaną starannie, zawodową uprzejmością. Gdy już go dopadł, zawahał się na chwilę. Uczepiony nienagannie wyprasowanych klap służbowej marynarki recepcjonisty, z trudem łapiąc oddech, był w stanie przysiąc że w oczach tamtego widzi iskierki rozbawienia. Bezwiednie rozluźnił uchwyt, cofając prawe ramię. Ten sierpowy powaliłby na ziemię młodego i zdrowego byka.

-Zostaw go!

Głos, nie cierpiący sprzeciwu, pochodził z ust recepcjonistki, która nie wiedzieć kiedy wyłoniła się z tonącego w półmroku zaplecza.

-Tato? Zostaw go, proszę. To mój mąż…

Obrazek użytkownika Piotr Knasiecki

Tawerna na wyspie Hvar

Wyspa do której przybiłem o zmroku
Nie wiedząc czym przywiedziony aż tutaj
Dała wytchnienia pozór memu oku
Sielskim pejzażem dzierganym na drutach

Z przyczyn fiskalnych jak tłumaczył Vladan
Z dachów tych domostw sterczą w niebo pręty
I chociaż pytać o to nie wypada
Zarówno głupi fiskus co zawzięty

I jednej kuny nie zobaczy mojej -
Vladan ramiona rozkłada bezradnie
Dom niegotowy widać pręty zbrojeń
A Vladan liczyć potrafi dokładnie

Wyspa więc której rzuciłem kotwicę
Z brzegiem usianym przez skalne odłamki
Jakby kolejną przeszła nawałnicę
Nie była niczym ramiona kochanki

Przypominała raczej perspektywę
Objęć małżonka który odkrył zdradę
Zdobnych w tatuaż z jaszczurczym motywem
To chyba jasne że nie zadrę z Vladem

Choć jego żona… Cisza. Dość już o nim!
Nie wspomnę więcej o żonie rybaka
Nie chciałbym skończyć w turkusowej toni
Choć może warto… Kibić wiotka taka…

Dość już! Naprawdę. Kotwicząc nad brzegiem
Widząc go z trapu rzuconego właśnie
Czułem ochotę by się puścić biegiem
Hen w tamtą stronę w której słońce gaśnie

Za horyzontem kryjąc swe oblicze
By jeszcze chwilę cieszyć wzrok pożogą
Gasła tak prędko jak zaduszne znicze
Nie wiedzieć komu palone przez kogo

Nad ociemniałą w jednej chwili skałą
Targaną nagle wzbierającym szkwałem
Schylony czułem balansując ciałem
Że równowaga ciała to za mało

Że równie ważne co stopom oparcie
Jest dać duchowi punkt oparcia jakiś
I że nie jestem pewien czy ktoś taki
Spalony tutaj nie jest już na starcie

Zbyt ciężki tutaj wlokłem z sobą bagaż
Żalu i troski spóźnionych o chwilę
Choć kun dziesięciu nie zarobił tragarz
To stopy wody nie miałem pod kilem

Odarta z żagli z roztrzaskaną burtą
Żałosna łajba nie miała sternika
Ledwie wymknąwszy się przydennym nurtom
Cudem rozbicia o skały unika

Teraz spazmami przyboju wstrząsana
Skacze na fali jak korek po winie
Wygląda na to jak powiedział Vladan
Że nigdy więcej w morze nie wypłynie

Co dalej ze mną? Wpław się stąd nie wyrwę
Brzytwa przepadła gdy łódź wzięła wody
Stępił się dawno ostatni Polsilver
Zarastam z wolna mam już bokobrody

Z wolna też resztki dobytku przepijam
Jutro busolę zastawię w tawernie
Zanim mi rozum odbierze rakija
Proszę więc – czekaj
Czekaj na mnie wiernie!

Obrazek użytkownika Piotr Knasiecki

Niedostatek

Przecież mi Ciebie wciąż za mało
Tak już będzie
Że przed oczami Twoje ciało
W każdym względzie
Po ich przymknięciu gęsta ciemność
Tylko kroić
I wciąż przez Ciebie mi bezsenność
Nie przystoi

Obrazek użytkownika Piotr Knasiecki

Ku pocieszeniu

Ulicą z nożem w kieszeni
Przemykasz dość późną porą
I boisz się ciemnej sieni
Lecz złego diabli nie biorą!

Obrazek użytkownika Piotr Knasiecki

... (nad toruńskie pierniki)

Nad toruńskie pierniki korzenne i słodkie
Milsze sercu być musi ust Twoich wspomnienie
Milsze w talii przegięcie i ramiona wiotkie
Żadnego z nich nie wspomnę gdy ostatnie tchnienie
Wydać przyjdzie...Chodź! Zmień to! Uczyń w moją stronę
Gest półuśmiech cokolwiek było nam sądzone
Niech odchodząc w bezbrzeżną nurzając się ciszę
Wśród piekielnych palenisk śpiew anielski słyszę

Strony

Subskrybuj RSS - Piotr Knasiecki - blog