Bijela riba… Za czorta nie mógł znaleźć jej odpowiednika pośród tych, które jadł dotąd. Wrzecionowata, wielkości sporego pstrąga, z apetycznie przypieczoną skórką, nie mieściła się na dużym, owalnym półmisku. Jej wnętrze kryło w sobie igiełki rozmarynu i aromat bliżej mu nieznanych ziół, do których zapachu zdążył już przywyknąć, odkąd tu zawitał.
Sprawnym ruchem noża oddzielił płat rybiego mięsa od kręgosłupa, po czym usunął kilka większych ości. Była rozkosznie przyprawiona i przede wszystkim – świeża (to ostatnie nie budziło najmniejszych wątpliwości, przynajmniej on nie dałby się w tym względzie oszukać).
Skropił ją sokiem z połówki cytryny, którą kucharz ułożył obok rybiej tuszy na liściu strzępiastej sałaty, zabarwionej na podobieństwo kwitnącej lawendy. Był koniec lipca i lawenda zdążyła już przekwitnąć, pamiętał jednak z innych lat ten niepowtarzalny urok jałowych, kamienistych zboczy, zdobionych lawendowym kobiercem.
Cytrynowy sok pociekł mu między palcami, nie zawracał sobie jednak tym głowy.
Jadł z wyraźną rozkoszą, mrużąc oczy przed chylącym się już ku zachodowi słońcem.
Słone fale omywały skaliste nabrzeże, wzbijając w powietrze kaskady wodnej mgiełki.
Zanurzał się w głębię rybiego smaku, jak łowca ostryg zanurza się w turkusową toń. W pierwszych chwilach głód, który odczuwał, był na tyle znaczny, że skupił się na jego zaspokojeniu i bodźce tak smakowe, jak i zapachowe miały wagę drugorzędną. Jadł nieco pewnie zbyt szybko, by móc się skoncentrować na ich odbiorze. Dopiero po chwili przerwał zawstydzony nieco, jakby odkrył że mu się ktoś przygląda. Otarł usta niemiłosiernie wykrochmaloną serwetą i uniósł w dłoni lampkę białego, lokalnego wina. Przez moment, zanim zdał sobie z tego sprawę, oglądał szkło w świetle zachodzącego już słońca, szukając na jego krawędzi odcisków palców, czy może nawet śladów szminki… Co pomyślał sobie o nim personel lokalu? A do diabła z nim! Miał taką manierę i nie umiał się jej pozbyć. Niech się ktoś o to obrazi, miał to gdzieś. Zostało mu to z czasów, w których jako student polerował całe hałdy szkła w nocnym barze, od czasu do czasu zerkając w ukryty pod szynkwasem podręcznik. Poza tym, mógł przecież oceniać barwę wina i jego klarowność, nie? No właśnie. Mógł.
Uspokojony tą myślą podniósł w górę szkło raz jeszcze, może nawet nieco ostentacyjnie. Wino miało kolor słomkowy, smak orzeźwiający i lekki; gdzieś z głębi jego spektrum przebijała dyskretnie nuta słodyczy (dyskwalifikowałoby to je jako napitek do rybnej kolacji za każdym innym razem, jednak nie w tym przypadku). Odstawił kieliszek i rozejrzał się po sali pełnej gości.
Lubił swoją pracę. Jedną z przyczyn, dla których wciąż trzymał się swego aktualnego zajęcia, była możliwość obcowania z prawdziwą menażerią ludzkich typów. Zupełnie jak teraz… O, weźmy tego człowieczka przy barze… Wątły i kostropaty, z zaawansowaną łysiną czołową i zapadniętą klatką piersiową, w sfatygowanym ubranku komiwojażera. Na co dzień kłaniał się pewnie w pas każdemu, kogo napotkał, przykładając co chwilę wymiętą chusteczkę do zlanego potem czoła. Jeśli miał hipotekę, musiała być zastawiona, jeśli zaś był żonaty, małżonka regularnie biła go po głowie; co do tego nie było najmniejszych wątpliwości. Tutaj zaś co innego… Rozpierał się za barowym blatem jak miejscowy macho, ściskając w zębach dziesięciodolarowe cygaro i sącząc niedbale bourbona. Panowie, czapki z głów! Ten gość na pewno ma przy sobie sporą klamkę!
Uśmiechnął się do własnych myśli. Sądząc po tym, jak jego nowy bohater nieporadnie sadowił się na barowym krześle, klamka była aluminiowa, lub, w najlepszym wypadku, mosiężna…
Rybie mięso wystygło trochę, uwalniając pełnię skrytego w nim smaku.
Jadł znów, wolniej nieco, za to z prawdziwą rozkoszą.
Na krawędzi kieliszka z białym, półwytrawnym winem, widniał tłusty ślad jego wydatnych, wyrazistych ust.
Gdy już skończył znęcać się nad rybą, jego talerz zdobiła estetyczna martwa natura złożona z rybiego kręgosłupa, liścia sałaty i wyciśniętej do cna cytrynowej skórki.
Knajpa zaczynała pustoszeć. Macho wytrząsnął bilon z kieszeni wymiętej dwurzędowej marynarki i z przykrością skonstatował, że zabrakło mu na kolejnego drinka. Barmanka posłała mu bardzo wymowny uśmiech i, jeszcze bardziej wymownie, przetarła marmurowy blat mokrą ścierką w miejscu, w którym jeszcze przed chwilą stała jego szklanka. Gdy wychodził, powłócząc nogami, przypominał niedodmuchany, plażowy materac.
Poszukał wzrokiem kelnerki. Ku jego zdziwieniu ich oczy spotkały się niemalże natychmiast. Była to niesamowicie rzadka cecha obsługi, gdziekolwiek się pojawił. Zdecydowanie łatwiej było trafić na w miarę czysty obrus, prawidłowo usmażony stek i zimne piwo, niż na kelnera wyposażonego w ten dodatkowy, jakże pomocny w jego pracy zmysł, dzięki któremu nie zawisał co chwilę nad stołem, niewidoczny i dyskretnie czujny, gotów pojawić się w mgnieniu oka gdy tylko okazywał się potrzebny. Niewysoka, filigranowa, z czubkiem nosa upstrzonym piegami, podeszła do niego z tacą uśmiechając się może nieco zbyt zalotnie.
-Podać coś jeszcze? – spytała, zbierając ze stołu brudne nakrycia.
Ile mogła mieć lat? Pewnie tyle samo mniej więcej, ile liczy ich sobie teraz jego córka. Zbyt mało więc, by mógł dyskretnie pokazać jej plakietkę przy kluczu od hotelowego pokoju.
Kiedy miał z nią kontakt po raz ostatni? Cztery lata temu? Może pięć… Zadzwoniła krótko po tym, jak nakrył ją z tym parszywym gnojkiem, w podrzędnym motelu, prawie takim jak ten. Pamiętał, że podawali tam niedopieczonego kurczaka, który ruszał jeszcze skrzydłami. I zieloną sałatę z vineigrette, w której znalazł dorodnego ślimaka w skorupce, choć bynajmniej go nie zamawiał. To był przypadek. Dopijając kawę zobaczył ich w recepcji, gdy brali klucz. Dowiedział się o numer pokoju, wyważył drzwi i złamał temu palantowi szczękę, oraz przynajmniej kilka żeber.
Nie uciekł stamtąd bez śladu. W recepcji została jego wizytówka i kilka banknotów na pokrycie poczynionych strat. Przez parę dni czekał niecierpliwie na telefon z miejscowego komisariatu. Nie doczekał się go. Zadzwoniła za to ona, by powiedzieć mu że go już nie chce znać. Roztrząsał to do dzisiaj, prawie co wieczór, ilekroć brał prysznic w hotelowej łazience (w tym motelu odkrył w niej wielką, emaliowaną wannę, może uda się więc pominąć tę refleksję?).
Starał się (naprawdę cholernie się starał) znaleźć w sobie coś na podobieństwo wyrzutu sumienia, że niby był wtedy zbyt zasadniczy, zbyt brutalny, że to nie była jego sprawa. Nie znajdował. Miała przecież wtedy zaledwie szesnaście lat… Miała ich tyle od kilku ledwie dni, a on nie widział poza nią całego świata.
A gdyby przyszło mu to przeżyć jeszcze raz? Dzisiaj, tu gdzie się znalazł?
Wiedział już po chwili namysłu.
Połamałby paskudowi również nogi!
-Proszę pana? – kelnerka miała bezradny wyraz twarzy.
-Tak. Kawa. Poproszę kawę z mlekiem. I rachunek.
Kawa nie była niestety perfekcyjna.
Przypominała nędzny, wodnisty napar z niemieckiej kaparki.
Przesączona przez bibułę filtra czekała pewnie już od godziny, lub dwóch, aż zechce ją wreszcie zamówić.
Nie tknął jej prawie wcale. Odliczył żądaną kwotę i wstał od stołu.
Dawał szczodre napiwki, nie dawał ich jednak za sam tylko uśmiech.
Wyszedł przez taras, schylając głowę pod konstrukcją parasola z reklamą piwa Karlovaćko.
Dostaną sześć punktów na dwanaście możliwych.
No, może siedem? Pościel była przecież czysta, ręczniki w łazience pachniały dobrym płynem do płukania a klimatyzacja działała bez najmniejszego zarzutu.
Tylko ta kawa…
Siedem. Tak, zdecydowanie siedem. Za świeżość podanej na talerzu ryby. Za to, że nie leżała przedtem w kuchennej zamrażarce, w towarzystwie frytek i mrożonego szpinaku, Bóg raczy wiedzieć – jak długo.
Postanowił jechać dalej i zatrzymać się gdzieś przed zmrokiem.
Błyskawicznie spakował walizkę, nie zapominając tym razem o szczoteczce do zębów (zazwyczaj kupował trzy do czterech tygodniowo). Z nocnego stolika zgarnął jeszcze kluczyki od służbowego Focusa.
Mogłoby to być coś lepszego… Via Michelin płaciło swoim wizytatorom nieźle, zapewniając im przy tym darmowe posiłki (ciekawe kiedy przypłaci to wrzodami żołądka?) i noclegi. W kwestii służbowych aut nie starało się jednak zbyt dobrze. Jego Ford dożywał już swoich dni, wciąż jednak nie zanosiło się na nowszy model. Miał kiepskie przyspieszenie i ubytki freonu (w samej pełni chorwackiego lata to ostatnie było przypadłością szczególnie uciążliwą; do następnego motelu docierał zwykle zlany potem).
Recepcja była pusta, personel przebywać musiał na zapleczu, świadczył o tym męski głos dobiegający stamtąd, na który odpowiedzią był głośny, kobiecy śmiech.
Położył klucz na blacie i rozsiadł się wygodnie w skórzanym fotelu.
Na stoliczku przed sobą ułożył kluczyki od auta (o tej porze, pomyślał, wnętrze wozu nie powinno być już tak rozgrzane), portfel i służbowy smartphone. Połączył się z siecią, korzystając z darmowego, hotelowego wi-fi (a jednak byli jeszcze w stanie mile go czymś zaskoczyć!) i zalogował się do francuskiego serwera. Starannie i w skupieniu wypełniać zaczął elektroniczny formularz, pamiętając tym razem o wpisaniu bieżącej daty (oczywiście nie był jej pewien, zanim nie odczytał jej z cyferblatu pozłacanej Omegi, jedynej pamiątki po ojcu).
Bezpłatny hot-spot przeważył ostatecznie szalę jego łaskawości, zaznaczył więc siódemkę na dwunastostopniowej skali ocen. Pochwalił też staranność hotelowej pralni (jego koszula wróciła stamtąd nieskazitelnie czysta i miła w dotyku).
Kliknął wirtualny przycisk z napisem „wyślij”.
-Pan już nas opuszcza, proszę pana?
Uniósł wzrok i poczuł jak jego puls wspina się na sam szczyt możliwości czterdziestoczteroletniego serca.
Skurwiel stał za recepcyjnym kontuarem i uśmiechał się z wypracowaną starannie, zawodową uprzejmością. Gdy już go dopadł, zawahał się na chwilę. Uczepiony nienagannie wyprasowanych klap służbowej marynarki recepcjonisty, z trudem łapiąc oddech, był w stanie przysiąc że w oczach tamtego widzi iskierki rozbawienia. Bezwiednie rozluźnił uchwyt, cofając prawe ramię. Ten sierpowy powaliłby na ziemię młodego i zdrowego byka.
-Zostaw go!
Głos, nie cierpiący sprzeciwu, pochodził z ust recepcjonistki, która nie wiedzieć kiedy wyłoniła się z tonącego w półmroku zaplecza.
-Tato? Zostaw go, proszę. To mój mąż…
Najnowsze komentarze