-Ostatnie pytanie. Jaka powinna być idealna kobieta?
-Nie zastanawiała mnie takowa definicja. Nie szukam jej. I nie gonię za nią. W miejsce niekończącego się pościgu za niedościgłym przecież wzorcem, wybieram mądrą koegzystencję, połączoną z wzajemnym poszanowaniem własnej i cudzej odrębności. Głosuję za przyzwoleniem na skrawek własnego, prywatnego świata, cokolwiek miałoby to znaczyć. Kobieta idealna? Nie istnieje więc chyba. Na ile posiadam o tym wiedzę, nie jest w stanie przystać na to, by w Jego życiu istniała jakakolwiek Inna. Choćby Pasja, czy Sztuka.
Błyskały flesze. Gdy umilkły oklaski, dał się słyszeć cichy szmer analogowej kamery, utrwalającej ostatnie ujęcie. Był już tym wszystkim zmęczony. Nie znosił występować publicznie, w świetle ramp. Gdy skupiał na sobie uwagę więcej niż jednej osoby, powiedzenie czegoś sensownego przychodziło mu z wyraźnym trudem. Fakt, że wykrztusił z siebie poprzednią, dość złożoną kwestię, zakrawał na prawdziwy cud. Cuda się więc zdarzały, idealne kobiety jednak raczej nie. Miał nadzieję, że obronił tę tezę.
Dziennikarka zwilżyła wargi koniuszkiem języka, jakby miała zamiar zadać kolejne pytanie, zmarszczył jednak krzaczaste brwi by dać jej do zrozumienia, że ma już dość. Na szczęście była pojętna. Podała mu dłoń i z trudem powstrzymał się przed cmoknonsensem. To mu się zdarzało nadal, choć wbijał sobie do głowy tysiące razy, że nie powinno. Znał także przyczynę. Nie było to u niego kwestią staroświeckiego wychowania, które odebrał. Nie był to savoir - vivre w wydaniu akceptowalnym przed dwiema dekadami jeszcze, teraz zaś będącym nie do przyjęcia. Ilekroć zastanawiał się nad genezą tego zachowania odkrywał, że posuwa się do niego względem tych kobiet, które najzwyczajniej mu się podobają. Uścisnął dłoń swej rozmówczyni i przyjrzał się jej bacznie. Tak... Nie była wyjątkiem. Była, wręcz przeciwnie, zjawiskowa! Jak mógł nie zwrócić na to uwagi już wcześniej? Pewnie zajęty był poszukiwaniem właściwych słów tak bardzo, że świat zewnętrzny zdawał się nie istnieć.
W tej chwili było już inaczej. Świat zewnętrzny odgarniał z czoła niesforny kosmyk blond włosów, a na twarzy malowało mu się narastające zdumienie. Usiłował przy tym cofnąć podaną mu dłoń, którą on bezwiednie nadal ściskał, trochę zresztą zbyt serdecznie.
Gdy tylko to sobie uświadomił, zwolnił uścisk. Wypadło to komicznie, nie zauważył tego jednak nikt z obecnych, znów bijących brawo. Ci ostatni zaczęli się już zresztą organizować w kolejkę, ciągnącą się aż do drzwi wejściowych. Tom usiadł za rozłożystym, mahoniowym biurkiem i z wewnętrznej kieszeni tweedowej marynarki dobył pióro. Było stare jak wszechświat, zaskrzypiało więc gdy składał nim pierwszy autograf.
-Imię pani?
-Marion. Uwielbiam pana! Przeczytałam chyba wszystko!
Dźwięczny głos należał do dziennikarki, która właśnie przestała się nad nim pastwić. Uniósł pytająco brwi i złowił jej spojrzenie. Mówiła prawdę. Poczuł, że zna treść jego snów.
Oddając jej pachnący wciąż drukarską farbą egzemplarz własnej powieści, uświadomił sobie że w tej obnażył się jeszcze bardziej. I, że to niezapłacony striptiz.
Nowojorską Greenwich Village nazwać można bez przesady dzielnicą księgarzy. Księgarni są tam setki, począwszy od tych niewielkich, w których nie sposób poprosić choćby o filiżankę kawy, w których za to znaleźć można prawdziwe bibliofilskie rarytasy, zapomniane już i nie wznawiane od lat, poprzez typowe bookstores z wydaniami w miękkich okładkach, wyprzedażami, promocjami i popcornem, aż po salony księgarskie w których się po prostu bywa. Barnes & Noble Booksellers przy ósmej ulicy należała bez wątpienia do tej ostatniej kategorii. Narożnikowa, trzykondygnacyjna, z wielką, przeszkloną witryną, elegancka i dystyngowana, nie była jedynie wielkopowierzchniowym sklepem, sprzedającym marzenia.
Kwitło tu życie kulturalne dzielnicy, odbywały się wykłady i odczyty, jak też wieczory autorskie znanych i uznanych ludzi pióra. Tom nie cierpiał takich miejsc. Drażnił go panujący w nich połysk wypolerowanego mosiądzu i taniej pozłoty. Do szewskiej pasji doprowadzała go myśl o cisnącym się za drzwiami, wyfraczonym towarzystwie, oczekującym niecierpliwie zaproszenia do bankietowego stołu. Żaden z tych palantów nie przeczytał tej książki, którą przyszli tu wychwalać, chcąc załapać się na kieliszek szampana i czarny, astrachański kawior. W przeciwieństwie do stłoczonych teraz w kolejce, rozentuzjazmowanych czytelniczek (Toma niekiedy zastanawiał fakt, że czytały go przede wszystkim kobiety), mało który z miejscowej socjety potrafiłby, spytany, podać choćby jeden z poprzednich tytułów jego autorstwa. Na myśl o tym, co go za chwilę czeka, przygryzał dolną wargę, wiedział jednak że musi przez to przejść. Nawet pisarz jego formatu nie mógł sobie pozwolić na okazanie zlekceważenia tej wykrochmalonej menażerii, szeleszczącej zawartością wypchanych portfeli.
Od jej przychylności zależał w równym stopniu, co od recenzji krytyków. Pójdzie tam na kwadrans. Nie jest przecież samobójcą...
W sąsiedniej sali zgromadziło się kilkadziesiąt osób. Roznoszący aperitif kelnerzy żonglowali tacami z kruchym szkłem. Dało się słyszeć przytłumiony szmer wiedzionych rozmów, z których żadna nie traktowała o niczym konkretnym. Trudno byłoby zresztą wymagać konkretów od spotkanego w takich okolicznościach rozmówcy, skoro nie oczekiwało się ich od czołowych polityków. Jeśli coś wisiało w powietrzu oprócz dymu z najprzedniejszych, hawańskich cygar, to było to oczekiwanie. Spotkanie z tak poczytnym autorem, na dodatek w dniu premiery jego najnowszej powieści, było okazją do ponownego zaistnienia w mediach i towarzyskich kronikach. Nikt z sączących właśnie Martini nie zrezygnowałby z niej z własnej woli. W miarę, jak rosło napięcie, topniały kostki lodu nurzające się w kolorowych drinkach. Ponad monotonię cichego gwaru wzbijał się raz po raz głośny, kobiecy śmiech, można było jednak uznać że zebrani oczekują na swego idola w skupieniu i prawie całkowitej ciszy. Ten zaś, gdy już podpisał ostatni podsunięty mu egzemplarz, udał się jeszcze do pobliskiej szatni, by z kieszeni pozostawionego na wieszaku płaszcza wyłowić napoczętą paczkę Gitanes (poproszony o szczerość wyznałby, że gra na zwłokę, by jak najpóźniej trafić w szpony swoich możnych pseudowielbicieli). Papierosy w wersji Brunes, czyli pozbawionej filtra, mocne jak uderzenie w splot słoneczny, nie były osiągalne w żadnej z nowojorskich trafik. Zamawiał je u znajomego marynarza, a procedura odbioru każdej przesyłki nasuwała mu skojarzenia z przerzutem partii afgańskiego opium. Wyjął papierosa i rolował go przez chwilę w palcach prawej dłoni, jak żołnierz formujący frontowego skręta. Lewa dłoń przetrząsała kieszeń spodni w bezowocnych poszukiwaniach zapalniczki. W każdym jego ruchu widać było narastającą nerwowość, tak znamienną dla palacza pozbawionego przez dłuższy czas kolejnej porcji nikotynowej używki.
- The flames in your eyes ...
Tytuł jednej z jego pierwszych książek. Zapomniał już, że ją napisał ... Marion nie kłamała. Przeczytała je wszystkie, co do jednej. Teraz, na wysokości jego twarzy, trzymała posrebrzane Zippo, zwieńczone płomieniem. Uśmiechnął się i przytknął papierosa. Z wyraźną ulgą zaciągnął się dymem, po czym zaniósł się kaszlem.
-Gdyby Alianci zrzucili ten tytoń na niemieckie umocnienia, desant w Normandii byłby niepotrzebną formalnością - wykrztusił z siebie z trudem.
-Nie chcesz tam iść, prawda? - spytała.
-A widać to po mnie tak wyraźnie? - odpowiedział pytaniem, choć wiedział, że widać.
-Najchętniej ulotniłbym się teraz. Jak to się mówi? Po angielsku?
-Ucieknijmy więc.
-Oboje?
-Tak. Nikt nie zauważy. Na zewnątrz pada deszcz. I jest już ciemno.
-Marion?
-Tak?
-Skąd wiedziałaś że nie poślę ciebie teraz do psychoanalityka?
-Przecież ty sam nie umiesz go odwiedzić. Czytałam wszystko, pamiętasz?
-No tak.
-Więc chodźmy.
-Co?
-Nic. Chodźmy już.
Zerwała jego płaszcz z wieszaka i pchnęła skrzydło ciężkich drzwi. Ustąpiły z trudem, borykając się z podmuchami wiatru, który nie wiedzieć skąd przybywał.
***
Najnowsze komentarze