Nakręciłem sprężynkę w stajni poranka,
oparty czołem o lustro.
Wtykam cykacza na dłoń wciąż nie moją,
musiałaś wyspać się na niej nocą.
Sprawnie spływamy kanałami w miejsca,
zbyt zimne by kochać się w nich,
lecz ciągle nasze.
Wywrotki ziemi z której jemy, przerzucane łyżeczką.
Czuję się mrówką co zbłądziła.
Pośród łopatki i grabek,
a całość to chłopiec co sypie piasek.
On nie wie czemu, ja tracę niebo.
Grzebię ostatki dymu z papierosa.
W półmrocznym niebie balkonowej ciszy.
Idąc do nas, zachodzę pod ścianę.
Łóżka co kona w naszej żywicy.
I spływamy znów bezwładnie,
ziarnko po ziarnku.
Aż domknie się klepsydry zamęt.
Spoczniemy - lustro, oczy, kamień...
Najnowsze komentarze