Jesteś tutaj

Odwiedziny

Komunikat o błędzie

  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in drupal_environment_initialize() (line 705 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/includes/bootstrap.inc).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in drupal_environment_initialize() (line 706 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/includes/bootstrap.inc).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in drupal_environment_initialize() (line 707 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/includes/bootstrap.inc).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in drupal_environment_initialize() (line 709 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/includes/bootstrap.inc).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in drupal_environment_initialize() (line 711 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/includes/bootstrap.inc).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 159 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 160 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 161 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 162 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 163 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 164 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 165 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 166 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in drupal_settings_initialize() (line 799 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/includes/bootstrap.inc).
  • Warning: session_name(): Cannot change session name when session is active in drupal_settings_initialize() (line 811 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/includes/bootstrap.inc).
Obrazek użytkownika Piotr Knasiecki

To przypominać może jedno z waszych własnych doświadczeń. Z pewnością macie podobne za sobą, tyle tylko, że trzeba wydłubać je z zakamarków pamięci, z sieci waszych własnych neuronów, splątanych niczym kłębek nici, do których dorwał się spragniony beztroskiej zabawy, młody kot. Wyobraźcie sobie wasze własne otoczenie, znane wam dobrze i przyjazne, jeśli to właściwe słowo. Na przykład wasze własne mieszkanie, czy choćby pokój, nawet dzielony ze starszym bratem, lub siostrą. Niezależnie od tego, czy mieszkacie w dzielnicy willowej na obrzeżach miasta, w bloku z wielkiej płyty (swoją drogą to frapujące, że podobne budowle nie zaczęły się jeszcze składać, jak domki z kart), czy też w przeludnionym akademiku, gdzie weekendowe „imprezki” cichną dopiero przed kolejną sesją. Z pewnością macie jakiś własny kąt, choćby i niemiłosiernie ciasny… Własny, więc znany na tyle, by z zamkniętymi oczami trafić do łazienki, czy kuchni. Przestrzeń, której aranżacja jest waszym własnym dziełem, lub też, przynajmniej, czymś znanym wam i nie niosącym nagłych i nieprzyjemnych niespodzianek. Wycinek trzech wymiarów, ograniczony płaszczyznami ścian, w których miejscami prześwitują okna. Stół, krzesła (niekiedy zmieniające swoje stałe miejsce pobytu, z reguły jednak przewidywalne jak oswojony inwentarz), kredens z babciną porcelaną, półki wypełnione książkami, których nie zdążyliście (nie mieliście potrzeby i chęci) przeczytać, jakaś sofa. Kredens z porcelaną nie jest obowiązkowy, to jasne. Na podłodze deski, pokryte świeżym lakierem, czy bejcą, olejowane może, albo też dla odmiany wytarte i spękane, dzielone coraz szerszymi szczelinami pełnymi brudu. Pod stołem dywan, albo nie. Wnętrze. Takie, po którym od biedy można się poruszać nocą, nie zapalając światła. Czujecie to? No właśnie. To teraz wyobraźcie sobie jeszcze jakiś detal. Jeden z tych, które nie przyszły mi do głowy, gdy starałem się to odmalować. Jakieś pianino pod ścianą, gierkowski segment „na wysoki połysk”, tapczan, kwietnik. Coś, co tam tkwi, zdawałoby się, od wieków, nigdy nie ruszane z miejsca. Dookoła sterylny porządek (we wspomnianych już akademikach zdarza się on co prawda jedynie dziewczętom, myślę jednak, że można coś podobnego przyjąć). Zero kurzu. Zaprogramowany i co jakiś czas odświeżany ład. Żadnych cholernych paprochów (za drzwiami widziałem odkurzacz). Teraz odsuwamy. Powoli i z namaszczeniem. To pianino, tapczan, czy też paskudną meblościankę, krytą błyszczącym się jak psu jaja fornirem. I co? Nie, nie chodzi mi o wstyd. Sam go odczuwam, przyznajcie jednak, że jesteście autentycznie zaskoczeni! Niezły syf, co? No właśnie. Skonstatowałem to dziś nad ranem, gdy zabrałem się za mozolne porządkowanie własnych myśli. Niezły syf pod tym tapczanem. Kurz zmechacił się i sfilcował. Powinniśmy częściej odsuwać od ściany wielkogabarytowe meble i z rzadka tylko używane sprzęty. To, co się za nimi gromadzi, nienajlepiej o nas świadczy… Równie rzadko o nich myślę, przyznaję, jak rzadko sprzątam za sofą. Równie rzadko myślę o tych kobietach, choć ich los przejmuje do żywego i zagląda w oczy z bliska, jak niedyskretni sąsiedzi, spoglądający zza pożółkłych firan. Tak… Myślę o nich nie dość często, a przynajmniej nie tak często, jak na to zasługują. Oczywiście nie jest to kwestią zasług niczyich i napisałem tak po prostu tylko po to, by ładnie zabrzmiało. Przysiadłem nad kawałkiem rodzącej się w bólach prozy i nie mogę tutaj epatować regularnym rymem. W zestawieniu z poetyckimi, możliwości prozaika kurczą się jak wystawione na mróz przyrodzenie. Nie mogę więc olśniewać potencjalnych czytelników poprawną składnią, a jedynym środkiem wyrazu, mogącym być katalizatorem mojej więzi z nimi, jest subtelna ironia. Odtąd nie miejcie mi jej za złe.

Nie ma na to dowodu i brzmi to jak kolejna teoria spiskowa, zdaje się jednak, że chorzy pozostający w stanie wegetatywnym zdolni są niekiedy odbierać bodźce z otoczenia, choć nie są w stanie poruszyć powieką. Sądzę, że liczba naszych zmysłów przewyższa tę, którą deklarujemy. Niektóre zanikły, nieużywane i w zasadzie niepotrzebne, inne wyspecjalizowały się w innym kierunku, lub przyczyniły się do wyostrzenia pozostałych, same zaś pozostają nieaktywne. Nie musi to jednak oznaczać, że są do aktywności niezdolne. Sądzę, że to, co moglibyśmy dać innym, oni już od nas otrzymali. Bliskość, nawet nie wyartykułowana przez dotyk, jakiego by nie miała zabarwienia, pozostawia trwałe ślady. Wiem coś o tym, gdyż nie byłbym sobą, gdybym w tych rozważaniach nie przemycił osobistego podtekstu. Zaistnieć może bowiem, pośród innych, więź pomiędzy dwoma przedstawicielami tego samego gatunku, odmienna od tych, które się nam zdają oczywiste i na porządku dziennym. Więź znana kochankom rozdzielonym przez los, bądź też pozostającym bez szans na spełnienie swych uczuć. Więź łącząca matkę i jej dziecko, niezależnie od tego, czy są, czy też nie mogą być razem. Jednojajowe bliźnięta, które, gdy je rozdzielić, cierpią na te same przypadłości w tym samym czasie, miewają też synchroniczne napady czkawki i przypływy określonego nastroju. Sporo o tym słyszeliście zapewne. Dlaczego więc ten sam rodzaj współczulności nie miałby być dany dwojgu zupełnie obcych sobie, gdy nad jednym z nich zawisa wyrok przeznaczenia, klątwa, lub choroba? Myślę, że w sposób odmienny od tego, co nazywamy świadomością, oni czują swoją bliskość. Może nawet słyszą cichy, niewyraźny szept. Podobnie nawiedzeni słyszą głosy i, niekiedy boleśnie, odczuwają bliskość innych bytów, choć jest jedynie pozazmysłowa.

Długi korytarz tonął w mdłym blasku rzucanym przez rozpięte pod sufitem jarzeniówki. Ich plastikowe klosze były gęsto upstrzone przez muchy. Jedna ze świetlówek migotała żałośnie, kończąc pewnie swój żywot. Pofałdowane i miejscami przetarte linoleum, którym przed wiekami chyba pokryto szlak wiodący do szpitalnej windy, miało barwę spływającej do ścieku gnojówki. Zabarwieniu wykładziny nie towarzyszył na szczęście adekwatny do niego zapach; woń środków do dezynfekcji mieszała się z wonią laboratoryjnych odczynników i palonych ukradkiem w oddziałowych toaletach papierosów. Nad tym wszystkim zaś zalegała cisza, tak absolutna, że prawie namacalna. Pod ścianą łuszczącą się od olejnych farb, nakładanych kolejnymi warstwami przez dziesięciolecia, kulił się ludzki kształt. Ławka, na której spoczęła kobieta w pasiastej podomce, pomalowana była farbą tego samego koloru, co ściana, gdyby więc nie zgarbiona postać, mebel zlewałby się z jej oliwkowym tłem, pozostając prawie niezauważalnym. Kobieta mogła mieć trzydzieści, czterdzieści, lub pięćdziesiąt lat. Wystające kości policzkowe i bezwłosa czaszka wymykająca się kraciastej chuście kamuflowały jej wiek i czyniły go zupełnie nieczytelnym. Dla kogoś, kto nie rzucił okiem na jej kartę choroby rozpiętą na poręczy łóżka, była zagadką pozbawioną rozwiązania, niczym wadliwy rebus.
-Nikt nie przyjdzie. - rzuciła przed siebie, zajęta własnymi myślami. Przez krótką chwilę, której potrzebowała, by się upewnić w tym, że nikt jej nie odwiedzi, jej śnieżnobiałe zęby pochwyciły wiązkę migotliwego światła lamp i wysłały w półmrok korytarza jasny odblask, jak ostatnie tchnienie umierającej gwiazdy. Kobieta poruszyła się gwałtownie, jakby chciała wstać, nie uczyniła tego jednak. Poczęła za to nerwowo okręcać złotą obrączkę na wychudzonym palcu prawej dłoni. Dwa pełne obroty zgodnie z kierunkiem ruchu wskazówek zegara, jeden obrót w przeciwną stronę. I znów dwa obroty w prawo, jeden w lewo. Tej prawidłowości musiała przypisywać ogromne znaczenie, gdyż powtarzalność nosiła wszelkie cechy pietyzmu, lub natręctwa. Dwa w prawo, jeden w lewo, dwa w prawo... Gdzieś w końcu korytarza skrzypnęły zawiasy drzwi. Kobieta na moment przestała bawić się obrączką i wychyliła się w przód, by lepiej widzieć, kto nadchodzi. Słysząc jednak metaliczny stukot wózka ze szpitalną bielizną, straciła chwilowe zainteresowanie otoczeniem i powróciła do monotonnego zajęcia. Dwa w prawo, jeden w lewo.
-Nikt nie przyjdzie.
Wózek z pralni toczył się wolno z narastającym hałasem niesmarowanych nigdy łożysk. Sterta brudnych prześcieradeł piętrzyła się wysoko, zasłaniając skutecznie sylwetkę salowej. Ta zatrzymała się przy drzwiach do izolatki i znikła za nimi, przywracając w korytarzu błogą ciszę. W tej samej chwili obrączka zsunęła się z kościstego palca i upadła bezgłośnie na dziurawy gumolit, rozpoczynając długą wędrówkę. Potoczyła się aż pod salę dla zakaźnie chorych i zatrzymała się w szczelinie pod drzwiami, przez którą z wnętrza sączył się słoneczny blask. Uważny obserwator przysiągłby, że w szpitalnym korytarzu pojaśniało. Kobieta zwlokła się z ławki i podreptała przed siebie przygarbiona. Dopiero teraz widać było spustoszenie, jakie w niej uczyniła postępująca choroba. Szła krokiem skazańca, którego wyczekuje zniecierpliwiony już kat. Zanim rozpłynęła się za zakrętem, dał się raz jeszcze słyszeć jej słaby szept:
-Nikt nie przyszedł...

Przebudzenie było długotrwałe i pełne rozleniwienia. Jakby miało miejsce nazajutrz po wyczerpującym i forsownym marszu. Światło dnia, z początku ledwie prześwitujące przez pergamin przymkniętych powiek, infiltrowało dno oka coraz śmielej, by w końcu pobudzić uśpione receptory. W finale w zakamarkach podświadomości powstał zamiar przeciągnięcia się przykładem kota, zajmującego wygrzany na słońcu, okienny parapet. Anna krzyknęła z bólu.
-Kochanie?! Co Ci jest?!
Czujny, bardziej niż kiedykolwiek dotąd, mimo wszystko nadal przy niej. Tylko tak inaczej, niż przedtem. Co miała mu ochotę odpowiedzieć? Że, do kurwy nędzy, wycięto jej połowę nieszczęsnych płuc?! Że połamano jej żebra, by się do nich dostać? Że poskładano je potem naprędce i że minął ledwie tydzień? Przecież nie pojmie. Ani on, ani też nikt inny. A ta jego troska… Pewnie nie udawana wcale, mimo wszystko jakże wkurwiająca!
-Czego ci trzeba? Coś ci podać?
-Pewnie, kurwa! Podaj mi pierdolone lusterko, niech spojrzę! – wykrzyczała w obolałych myślach, choć pewnie wcale nie zasługiwał na jej gniew. Nie zasłużył akurat teraz, z tą wymalowaną na twarzy bezgraniczną troską.
-Niech zobaczę podkrążone oczy, podpuchnięte powieki, błękitne żyłki na skroniach i czaszkę, łysą jak niemowlęca dupa!
Nie mógł tego słyszeć. Jej krzyk charakteryzował się zerowym poziomem decybeli i rozbrzmiewał jedynie w jej pustym wnętrzu, jak w kościele, z którego w pośpiechu wyniesiono ołtarz i dębowe ławki, w którym nie pozostał nawet jeden drążony przez korniki konfesjonał, gotowy na przyjęcie jej grzechów i postanowienia poprawy. Poprawa? Czyżby naprawdę miała na nią czas?! Czas upływał szybciej niż kiedyś. Pamiętała przecież, z jaką niecierpliwością zwykła go poganiać, gdy dzielił ją od upragnionego celu. Gdy była małą dziewczynką, nie mogąc się doczekać gwiazdkowych prezentów, preparowała długie papierowe taśmy i nanosiła na nie kolejne dni, dzielące ją od nadchodzących świąt. Codziennie przed snem odrywała kolejny odcinek z wypisaną niewprawną jeszcze dłonią cyfrą. To było misterium z pogranicza starosłowiańskiej magii i voo doo! W krótkim czasie jednak nauczyła się odnajdywać starannie ukryte gwiazdkowe pakunki i wiedziała już przed świętami, co kryją. Skłonność do poganiania mijających dni pozostała jednak na długo. Zawsze gdzieś tam, za zakrętem kolejnych dni, skrywało się Upragnione, lub Nieznane, które chciała jak najprędzej posiąść, dni zaś nie miały dla niej szczególnej wartości. Wydawało jej się, że ich kapitał jest nieograniczony i nigdy nie ulegnie wyczerpaniu. Gdy wokół niej ludzie żyli mijającą właśnie chwilą, ona żyła w pożądaniu tej, która dopiero miała nadejść, za nic mając upływ czasu. W naturze naszej leży szacunek dla tego jedynie, czego mamy niewiele. Dostatek, czy wręcz nadmiar powodują spadek wartości. Wiedziała o tym teraz, licząc kolejne darowane jej dni, jakby rachowała zerwane z naszyjnika perły.
-Może herbata? Zaparzyć ci herbaty? - Andrzej nie dawał za wygraną.
Jej prywatny samarytanin. Taki zabawny, gdy ukrywał drżenie rąk, nie wiedząc, że jego oczy wypełnione są aż po brzegi niepewnością, bezradnością i widocznym dla niej strachem.
-Tak. - poddała się. Była mu to chyba winna... Powinna była od razu poprosić o tę herbatę, czy też kubek mleka, by poczuł się potrzebny. Jeśli dziecko czuje się potrzebne i akceptowane, zasypia bez strachu nawet wtedy, gdy za drzwiami dziecięcej garderoby prawie na pewno czai się koszmarny klown. Z mężczyznami z pewnością jest podobnie.
-Zieloną. Zaparz mi tej zielonej w imbryczku.
Wymknął się do kuchni z ulgą, której nawet nie próbował ukryć. Słyszała, jak stawia na kuchence okopcony czajnik z gwizdkiem i jak wysypuje zapałki z pudełka, szukając choć jednej nie zużytej. Miał za swoje! To było przecież jego przyzwyczajenie i niechlujność. Wypalone zapałki wkładał z powrotem do pudełka, jakby liczył na ich reinkarnację. Jakby spodziewał się, że zawsze znajdzie przynajmniej jedną, zdolną wykrzesać z siebie ogień.
Tym razem nie znajdował.
-Co powiedział lekarz? - zagaiła, gdy przetrząsał kieszenie spodni w poszukiwaniu zapalniczki.
-Tak? - jego głos zawisł w kuchni nad zimnym wciąż palnikiem. Słyszał pytanie, nie od razu jednak ułożył odpowiedź. Potrzebował czasu. Na co?
-Lekarz mówił, że wszystko będzie w porządku! - dotarło do niej po chwili.
-I właśnie dlatego wypatroszył mnie jak pierdoloną, rosołową kurę! - pomyślała ze złością, siląc się na spokój. Nie powinna teraz krzyczeć. Nie teraz, gdy każdy oddech sprawia jej ból.
-Ile? - spytała. Chyba źle ją zrozumiał.
-To nieważne, kochanie! - zapewnił ją skwapliwie. Pod czajnikiem buzowały już niebieskie płomienie. Gaz palił się ochoczo, wydając miły dla ucha dźwięk. Usłyszała, jak mąż otwiera kolejne szafki w poszukiwaniu puszki z herbatą.
-Druga od lewej! - zawołała.
-Co?
-Druga szafka od okna!
Poradził sobie wreszcie. Cukru nie będzie szukał, jeśli tylko pamięta, że jego żona nie słodzi.
-Nie pytałam, ile mu dałeś. - męczyło ją podnoszenie głosu, musiała jednak mówić głośniej, dopóki był w kuchni, jeśli chciała, by ją słyszał.
-Pytałam, ile on mi daje.
-Nie rozumiem...
-Ile mi zostało?
Na nocnym stoliku ustawił drżącymi rękoma mały, żeliwny imbryczek, filiżankę na spodku ze srebrną, grawerowaną łyżeczką i cukierniczkę. Parsknęła gorzkim śmiechem. Milczał, najwyraźniej zakłopotany, wystraszony i zagubiony. Herbata uwalniała leniwie swój aromat.
-Nie musisz odpowiadać. Lekarze zwykle mówią pacjentom to, co ci chcą usłyszeć.
Przysiadł na krawędzi łóżka. Najbardziej ceniła sobie to, że nie miało białej, pokrytej emalią poręczy. I że pościeli nie znaczyły stemple. Kołdra miała kwiecistą powłoczkę i pachniała drogim płynem do płukania tkanin. Gdy dotykała jej palcami, nie czuła pod nimi sztywnych zgrubień spowodowanych nadmiarem krochmalu. Kwiaty były odwzorowane tak wiernie, że zdawało jej się, iż leży w łanach kwitnącego rzepaku, przetykanego błękitną nutą chabrów.
-Kolejna chemia? - spytała, choć znała odpowiedź.
-Tak. Za dwa, trzy tygodnie. Jak tylko odpoczniesz.
Właściwie wcale nie miała ochoty na tę rozmowę. Pytała tylko po to, by nad pełnym żółtych kwiatów łóżkiem nie zaległa cisza. Cisza bywa niezręczna jak niedouczony kelner.
-Wypadną mi włosy... A ty znów będziesz pił.
Bezwiednie potarł grzbietem dłoni czoło. Pozwoliło mu to na kilka sekund ukryć twarz.
-Piłeś, prawda? Jak leżałam w szpitalu. Piłeś znów?
Milczał. Przełykał głośno ślinę i sapał. Woń przetrawionego alkoholu była wyczuwalna nawet teraz. Sączyła się wszystkimi porami jego skóry i aromat zielonej herbaty nie był w stanie jej zagłuszyć.
-Powinieneś być silny. Nie dla mnie. Dla nich.
Nadal unikał jej wzroku. Wzmianka o córkach sprawiła, że jego głowa ukryła się w ramionach jeszcze głębiej. Nagle zrobiło jej się go serdecznie żal. Tyle przeszedł ostatnio. Niejeden samiec salwowałby się ucieczką, a on przy niej trwał. Na swój sposób dzielny, na pewno zaradny i opanowany. Gdyby nie ta jego zaradność i upór, pewnie gryzłaby już ziemię.
A że pił? Nie powinna była mu tego wyrzucać. To był jego kokon. Jego schronienie. Ucieczka od poczucia bezradności. Najchętniej zresztą napiłaby się razem z nim. Choćby teraz.

Przykryła ją i machinalnie wygładziła prześcieradło. Nie cierpiała swojej pracy i z pewnością nie wiązała jej z jakimkolwiek powołaniem. Wszystkie te bzdury brały w łeb co miesiąc przy okienku kasowym, gdy odbierała swoje uposażenie, nieco tylko wyższe od zasiłku. Była po prostu jeszcze jedną ofiarą z prowincji, zmuszoną jakoś się utrzymać w wielkim mieście, do którego przywędrowała na złość matce, a za namową koleżanki. Najpierw był pokój wynajmowany razem z nią, potem samodzielne lokum w zatęchłej kamienicy. Jedna izba z przyległą do niej kuchnią i ubikacja na półpiętrze, a drożej chyba tylko jest na Manhattanie... Miesięczny bilet na autobus pochłaniał majątek. Gdyby nie szpitalna stołówka, z której mogła korzystać za grosze i "wyrazy wdzięczności" pacjentów, pewnie wróciłaby na wieś, do tej rozpadającej się drewnianej chaty krytej gontem i do ojczyma pijaka. To już siedem lat... Siedem lat dreptania w miejscu. Nieukończona zawodówka, miłosny zawód i cięgi od kaprawego losu. Spojrzała uważniej na pozbawione włosów brwi. Śpiąca marszczyła je gniewnie, jakby toczyła z kimś we śnie walkę na śmierć i życie. Zabawna osoba. Słynęła z przesiadywania całymi popołudniami na ławce obok windy. Podobno czekała tam uparcie na odwiedziny. Nikt nie wiedział czyje. Nikt też jej nie odwiedził przez ponad pół roku. Pewnie to kolejne natręctwo. Pełno tu takich dziwnych typów... Poprawiła raz jeszcze poduszkę i wyciągnęła rękę, by zgasić światło. Ledwie zapadł mrok, poczuła jak chora ściska jej nadgarstek.
-Siostro?
-Tak?
-Siostra mu powtórzy, że czekałam...
-Ale komu?
-Gdyby kiedyś tu przyszedł, siostra będzie wiedziała, że to on. Proszę powiedzieć mu, że czekałam. Tylko tyle...
-Sama mu to powiesz, serce.
-Mam wrażenie, że już nie zdążę. Że on nie zdąży.
-Bzdury. Wyjdziesz stąd i sama mu to powiesz. Jeśli tylko jest tego wart.
Zapadnięte policzki wygładziły się w czymś, co przy odrobinie wyobraźni można było wziąć za uśmiech. Maria rzuciła okiem na zbiornik z glukozą, z którego do żył pacjentki sączył się ożywczy płyn. Kropla po kropli, jakby przy okazji odmierzał mijające sekundy. Wątła dłoń raz jeszcze ścisnęła nadgarstek salowej. Na serdecznym palcu widniał zanikający już ślad po noszonej kiedyś obrączce. Uścisk zelżał i chora pogrążyła się we śnie, graniczącym z letargiem. Maria przysiadła na brzegu łóżka, choć miała jeszcze mnóstwo pracy. Przyglądała się błękitnym żyłkom na skroni, prześwitującym przez cienką jak pergamin skórę. Tętniło w nich oczekiwanie na tego, który jak dotąd nie przyszedł. Kim był? Czy aby na pewno chciała wiedzieć? Pewnie to jeszcze jeden niewdzięczny, zapatrzony w siebie kutas, pomyślała. Zabrał jej młodość, a teraz nie starczało mu dla niej czasu, gdy był jej potrzebny. Może wcale nie wiedział, co się z nią działo? Może wyjechał za pracą, zerwał z nią kontakt, przestał dzwonić i pisać, nie przysyłał pieniędzy na dzieci? Może właśnie budził się u boku innej, obserwując delikatną strukturę naczyń krwionośnych, nadających jej skroni subtelne, błękitne zabarwienie i słuchał, jak oddycha przez sen? Albo wodził opuszkami palców po jej policzku i szyi... Maria, snując te rozważania, zauważyła nagle, że szuflada szafki stojącej przy łóżku nie była domknięta. Mocowała się z nią przez chwilę, lecz daremnie, wysunęła więc ją szukając przyczyny. Znalazła przewiązane czerwoną wstążką listy. Koperty były wypłowiałe, ale pismo nadawcy zachowało na nich czytelny krój. Jedna ze wstążek była rozwiązana, jeden z listów, wyjęty z koperty, ukazywał jej oczom kilka linijek tekstu. Nie chciała go czytać. Zawsze uważała, że przeglądanie cudzej korespondencji to paskudna skłonność. Rzuciła tylko okiem, od niechcenia...
"Zawsze już będę Cię miłował. Nie ma na tym świecie przeszkody, zdolnej stanąć na drodze mojemu kochaniu. Nie zdarzy się też nic aż po nieuchronnie zbliżający się kres dziejów, co byłoby w stanie mnie od Ciebie odwieść. Chociaż więc jesteś nie moja i choć ja do Ciebie nigdy nie należałem w każdym swym aspekcie, nie ma takiej siły, która byłaby
w stanie na zawsze nas rozdzielić. W najgorszym razie spotkamy się tam, gdzie wszystko wzięło swój początek z pierwocin wielkiego rozbłysku."
Spomiędzy zapisanych równym i starannym pismem kartek, gdy wzięła je do ręki, wypadła fotografia młodego mężczyzny, tknięta zębem czasu w tym samym stopniu, co koperty.
Maria podniosła ją z podłogi i poczuła dreszcz przebiegający wzdłuż zbolałego kręgosłupa, aż po palce stóp.
Jego oczy - pomyślała - rozpoznałabym je nawet pozbawiona wzroku...
-Powiedz mu, że czekałam, jeśli nie doczekam - usłyszała cichy, lecz stanowczy szept.

Wszedł z korytarza mrużąc oczy. Nie służyło mu dziś światło dnia, a oddziałowa zarządziła chyba pospolite ruszenie w kwestii mycia okien. Zasłony zabrano do pralni, przez kryształowo czyste połacie szklanej tafli wdzierał się więc z nieba słoneczny blask. W jego strugach widać było wirujące w powietrzu roztocza. Odszukał Annę niepewnym wzrokiem
i podszedł do jej posłania. Nie spała. Podłączona do monitorującej funkcje życiowe aparatury wyglądała jak jeszcze jeden jej moduł, opleciony siecią kolorowych przewodów i rurek.
-Jesteś - zauważyła przytomnie. Nie zabrzmiało to serdecznie. Taksowała go wnikliwym spojrzeniem. W cholernym słońcu musiała widzieć zapuchnięte oczy.
-Nie musiałeś przychodzić. Radzę sobie jakoś. Widzę, że lepiej niż ty sam.
Potarł w zakłopotaniu nieogolony podbródek. Poczuł, że zionie wódą jak cieć w dzień wypłaty. Mógł jej tego oszczędzić. Mógł najpierw doprowadzić się do porządku. Mógł.
-Pomyślałem, że ci czegoś trzeba... - zaczął.
-Nie, skądże znowu. Mam wszystko, czego mi trzeba. Tylko towarzystwo się wykrusza - skinęła wymownie głową w stronę okna. Łóżko, na którym jeszcze trzy dni temu spoczywała wychudzona blondynka o pożółkłej cerze, było wolne. Czysta pościel spoczywała na nim złożona w równą kostkę, jak w żołnierskiej izbie.
-Wracaj do domu. Ogarnij się trochę, prześpij. Nie spałeś chyba wcale?
Przytaknął skwapliwie. Palcami obu dłoni gorączkowo doprowadzał do ładu zmierzwione włosy.
-A dziewczynki? U babci?
Dziewczynki. Dorodne owoce jego lędźwi. Dwa powody do dumy. Jeśli nawet nie miał innych powodów, te dwa miał z pewnością. U babci? Pewnie tak. Nagle poczuł się kompletnie rozbity. Nie jak dzban z urwanym uchem, niezdolny nosić wody, lecz jak porcelanowe skorupy, rozbite w drobny mak, zmiecione pod cembrowinę studni.
-Idź już. Wracaj do domu. Prześpij się. I dziś już więcej nie pij.
Poczuł do niej wdzięczność. Nikt nie mógł mu teraz bardziej pomóc.
-Do widzenia - zaciskał już dłoń na klamce, w obawie, że Anna jednak zmieni zdanie.
Wszechobecna woń medykamentów mdliła go i bał się, że zaraz zwymiotuje. Wydostał się ze szpitalnej sali i prawie podbiegł do uchylonego okna. Wychodziło na zacieniony dziedziniec wewnętrzny. Z zamkniętymi oczami chłonął orzeźwiający powiew świeżego powietrza. Zawroty głowy ustały. Tętnienie rozsadzające skronie było coraz słabsze, nadal jednak pragnął jedynie tego, by jak najprędzej wydostać się ze szpitalnego gmachu. Pobiegłby chyba w stronę wyjścia, gdyby nie zatłoczony o tej porze korytarz. Winda wypluła kolejną porcję odwiedzających, za rozwianym, lekarskim fartuchem podążały w pośpiechu dyskutujące o czymś pielęgniarki i jeszcze ten wózek z pralni. Sterta dopiero co wydezynfekowanych prześcieradeł runęła z niego na pokrytą wytartym linoleum podłogę, skutecznie tarasując przejście. Nieco wbrew sobie, a pewnie przede wszystkim po to, by jak najprędzej stąd wyjść, pochylił się i począł zbierać rozrzuconą szpitalną pościel wraz z młodą kobietą, której nieuwaga spowodowała chyba cały ten niefortunny bałagan. Spojrzała na niego przelotnie z pełnym wdzięczności uśmiechem i zamarła w bezruchu. Jej spojrzenie przeszywało go na wylot, jak promieniowanie gamma z pobliskiej pracowni roentgena. Poczuł się naprawdę nieswojo. Mijała kolejna chwila, rozwleczona w nieskończoność.
-Czekała na pana.
Tak niewiele z tego rozumiał, ale nie potrafił o nic spytać. Zawroty głowy gwałtownie powróciły.
-Spóźnił się pan, ale ona nadal czeka. Mówiła, że będzie czekać tam, gdzie wszystko się zaczęło i wszystko się zakończy. Mówiła, że pan już będzie wiedział gdzie jej szukać...

Komentarze

Obrazek użytkownika Dariusz Czubiński

Jestem poruszony do głębi. Napiszę komentarz, kiedy wróci mi spokój.

DC

Obrazek użytkownika Piotr Knasiecki

Nie masz pojęcia, jak mi na nim zależy...

somebody_like_you

Obrazek użytkownika Osetka

Malarz stworzył obraz - socrealistyczny – brzydki, odpychający prostotą (prostactwem).
Niechcianie bliski.
Potem wstawił weń figury i ożywił.
Zgrzytająca animacja.
Każde poruszenie krzyczy przeraźliwie: przestań!
Projektor przesuwa slajdy, obraz po obrazie.
Ból w kroplach.
Nagle Miłość.
Miłość?
A jednak, chociaż wczorajszy zachwyt dostał w dupę…

Bezsenny sufit.
Obraz we mnie.
Płaczę.

***

Mistrzu…

EC

Obrazek użytkownika Piotr Knasiecki

Twoje słowa dały mi pewność, że pisząc nie traciłem czasu. Jak się zaś okazuje, czas jest dość kosztownym przywilejem, którego ubywa każdemu coraz prędzej... Dziękuję.

somebody_like_you

Obrazek użytkownika Osetka

Nie traciłeś. Przywołałeś moje wspomnienia. To nic, że czasem bolą. Są we mnie, są częścią mnie. Nierozerwalnie.

Dziękuję i pozdrawiam ciepło :)

EC

Obrazek użytkownika admin

"Chociaż więc jesteś nie moja i choć ja do Ciebie nigdy nie należałem... "
I dopiero tutaj dotarło do mnie, że to nie są listy do Anny...

W sumie, to dość niespotykana koincydencja - obie trafiły z tego samego powodu do szpitala, a na dokładkę na sąsiadujące łóżka. Mało prawdopodobne... Opowiadanie zgrabne, choć jak dla mnie zbyt ckliwe. Chyba nie jestem zbyt romantyczna :(

"Nie ma nic trwałego na tym świecie, poza tęsknotą za trwałością."

Obrazek użytkownika Piotr Knasiecki

Niedobór romantyczności Matka Natura zrekompensowała Ci urodą i wrodzonym wdziękiem. Dzięki za opinię ;-)

somebody_like_you

Obrazek użytkownika Dariusz Czubiński

Część pierwsza - wstępna. W czterech pierwszych zdaniach występuje słowo "wasze". To zapewne rodzaj rozgrzewki, trucht w miejscu, gdy stopy wielokrotnie trafiają we własne ślady, by później pobiec chętniej i szybciej. Dalej opisy, precyzyjne i nieodparte. Dobre, wszak to Knasiecki. I mogłaby sobie ta część żyć własnym życiem, potwierdzając, co już wiemy - Knasiecki umie pisać. Mogłaby, gdyby nie trzecia część. Kolokwializmy i wulgaryzmy są w pierwszej części uzasadnione, lecz zamieniłbym je bez żalu na bardziej parlamentarne odpowiedniki. Niech meblościanka nie będzie "pierdolona", niech będzie "przeklęta", "przebrzydła" czy jakakolwiek inna. Usuąłbym wulgaryzmy ze wstępu, aby w trzeciej części zabrzmiały mocniej, wykrzyczane bezgłośnie przez Annę. Żeby bolały.
Druga część, o zmysłach i więzi, stojąc między pierwszą i trzecią, nie dość się łączy z poprzednią i następną. Sama zgrabnie wykonana, przypomina sztukowanie, dobudowane potem. Przez fachowca, lecz jakby osobno.
I trzecia część. Tego jeszcze nie było, nie tak mocno, nie tak głęboko.
Wiedziałem, że nikt nie przyjdzie. Od lat to wiedziałem, lecz dopiero po przeczytaniu "Odwiedzin" obok tej wiedzy pojawił się mrok w duszy, i lęk, i rozpacz.
Krzyczałbym i płakał, ale - nikt nie przyjdzie.

DC

Obrazek użytkownika Piotr Knasiecki

Długo czekałem, lecz było warto czekać. Wiedziałem, że się o pierdoloną meblościankę potkniesz i bliski byłem usunięcia jej z Twojej drogi, nie zdążyłem jednak. Zrobię to w dniach najbliższych. Sztukowanie dostrzegłeś bezbłędnie tam akurat, gdzie miało ono miejsce. Zawstydzony przyznaję: ten fragment powstał wcześniej i wykorzystałem go w dobrej wierze, z miernym jednak skutkiem. Ty, będąc fachowcem, dostrzegasz miejsce łączenia. Nie usunę. Pewnie przeszlifuję nieco... Dziękuję za wnikliwość, choć o jej brak nie podejrzewałem Ciebie i tym razem.

somebody_like_you