Jesteś tutaj

"PODEJRZANA 10" -Odsłona piąta - 5a, 5b i 5c

Komunikat o błędzie

  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in drupal_environment_initialize() (line 705 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/includes/bootstrap.inc).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in drupal_environment_initialize() (line 706 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/includes/bootstrap.inc).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in drupal_environment_initialize() (line 707 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/includes/bootstrap.inc).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in drupal_environment_initialize() (line 709 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/includes/bootstrap.inc).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in drupal_environment_initialize() (line 711 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/includes/bootstrap.inc).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 159 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 160 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 161 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 162 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 163 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 164 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 165 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 166 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in drupal_settings_initialize() (line 799 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/includes/bootstrap.inc).
  • Warning: session_name(): Cannot change session name when session is active in drupal_settings_initialize() (line 811 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/includes/bootstrap.inc).
Obrazek użytkownika Gość

UWAGA !!! OD WIOSNY 2008 publikowany tu - w odcinkach - tekst ma swoją wersję papierową. Chętnych do jej posiadania proszę o kontakt e-mailowy pod: ewkakar8@wp.pl

Odsłona piąta –
PODEJRZANY ZWIĄZEK – KONKUBINAT

Odwołując się do „ Słownika języka polskiego”, na przykład wydawnictwa PWN, znajdziemy tam taką definicję konkubinatu: konkubinat m IV, D. -u, Ms. ~acie, blm «trwałe pożycie mężczyzny z kobietą bez zawarcia związku małżeńskiego». Wszystko brzmi krótko, jasno, logicznie i bez wątpliwości – jak to w słowniku. W życiu jednak zarówno odcienie znaczeniowe i emocjonalne tego pojęcia, jak i powody decyzji partnerów, aby pozostawać w takim właśnie związku, są z reguły znacznie bardziej skomplikowane:

a. ŚLUB BEZ ŚLUBU – ZALEDWIE OSTROŻNOŚĆ, CZY AŻ PRZECHYTRZANIE ŻYCIA?

Dopóki Karolina była małą dziewczynką, podobnie jak większość jej koleżanek wyobrażała sobie czasem, jak to też mógłby wyglądać jej ślub. Myślała dość klasycznie. Przede wszystkim miał się zdarzyć „rycerz na białym koniu”. Nie zawadziłaby też długa biała suknia, koniecznie z welonem, piękny, stary, najlepiej górski kościółek, tony kwiatów i tyleż gości zaopatrzonych w absolutnie wyjątkowe prezenty.
Na etapie tamtych marzeń oczywiście absolutnie nie brała pod uwagę ewentualnych realizacyjnych ograniczeń, które wynikałyby z jej fizycznej ułomności, związanej z wrodzoną niepełnosprawnością. Marzenia nie są przecież po to, aby brać w nich pod uwagę tak przyziemne i nieprzyjemne sprawy.
Pierwsza poważna, bo związana z podejmowaniem realnych decyzji i konkretnych zobowiązań, konfrontacja wyobrażeń z rzeczywistością nastąpiła stosunkowo późno. Karolina miała wtedy dwadzieścia siedem lat.
Damian pojawił się w życiu Karoliny tyleż przypadkowo, co niespodziewanie. Była wtedy z koleżanką na jakimś koncercie w Wojewódzkim Ośrodku Kultury. Przyplątał się gdzieś w okolicy szatni w chwili, gdy obie panie czekały już tylko na swoje płaszcze i zamierzały wyjść. Mimo że nie znał żadnej z nich, bardzo
energicznie, by nie rzec, że zbyt energicznie, a nawet trochę wbrew woli którejkolwiek z nich, przystąpił do działania. Najpierw przedstawił się, „buchając” obie dziewczyny „w mankiet”. Z natarczywością, której ani Karolina, ani jej koleżanka Aneta, osłupiałe, nie potrafiły zahamować, wymógł na nich, aby podały swoje imiona. Natychmiast zaczął podawać im okrycia i nie pytając nikogo o zgodę, już w trakcie tej czynności, zaczął je bezceremonialnie „tykać”.
Było w nim coś tak nieznoszącego sprzeciwu, że koleżanki, zdawałoby osoby towarzysko obyte, dobrze wychowane i starannie wykształcone, na dodatek obie humanistki, nagle „zapomniały języka w gębie”. Raptem nie potrafiły zaprotestować przeciw temu, co zaczęło się dziać, choć wcale nie miały zachwyconych min. A działo się nieco dziwnie i zdecydowanie zbyt szybko, chociaż podjęte przez Damiana kroki mogły nosić, zwłaszcza dla kogoś patrzącego z boku, znamiona zwykłej towarzyskiej grzeczności. Najpierw, mimo że przyjaciółki wcale go o to nie prosiły, próbował wezwać im taksówkę. Z chwilą, gdy to okazało się nie takie proste, pamiętajmy, iż było to na początku drugiej połowy lat osiemdziesiątych, postanowił – zresztą skutecznie – ściągnąć skądś wolną karetkę pogotowia i posiłkując się banknotem wręczonym kierowcy, przekonał go, że należy zawieźć niepełnosprawną Karolinę, wraz z koleżanką, do domu. Przedtem tłumacząc, że musi go podać kierowcy, wymógł na dziewczynach adres Karoliny. Jak się później okazało, mając adres, jej telefon ustalił poprzez biuro numerów jeszcze tego samego dnia.
Dalsze wypadki potoczyły się jeszcze szybciej. Już następnego dnia zatelefonował do Karoliny i wprosił się na herbatę. Znów był skuteczny w tym, co robił, bo choć dziewczynę z jednej strony zdecydowanie drażniła jego natarczywość, to z drugiej, intrygowała ją okazywana w tym wypadku determinacja w dążeniu do celu. Tym bardziej, że cel ów nie był dla niej całkiem jasny.
Już w trakcie pierwszej wizyty Damiana dowiedziała się, że chłopak dawno zwrócił na nią uwagę. Pracował bowiem jako wolontariusz przy wszelkich imprezach kulturalnych organizowanych dla niepełnosprawnych przez lokalny oddział Towarzystwa Walki z Kalectwem. Podobno nawet pytał o nią niektórych ze swoich podopiecznych, gdy pomagał im docierać na kolejne kulturalne przedsięwzięcia. Ludzie ci nie potrafili mu jednak powiedzieć wiele. Mówili tylko, że na imprezach pojawiała się rzadko, a pytana, dlaczego tak jest, odpowiadała krótko, że – przy całym szacunku dla konkretnych osób z tak zwanego środowiska, które lubi i z którymi się często przyjaźni, nie znosi wszelkich gett, w tym także inwalidzkich. Ucieszył się więc, gdy ją ostatnio zobaczył. Tym razem postanowił nie przegapić okazji. A że jego poczynania mogły trącić natarczywością... Cóż? Ludzie w desperacji nie takie rzeczy robią.
Przy kolejnych odwiedzinach, w dwa dni po pierwszej wizycie, Karolina dowiedziała się jeszcze, że Damian jeszcze całkiem niedawno miał narzeczoną, również osobę niepełnosprawną. Tu w głowie Karoliny zapaliło się, niestety na krótko – jak zawsze przekonujący Damian potrafił je błyskawicznie ugasić – pierwsze ostrzegawcze światełko. Sama będąc człowiekiem niepełnosprawnym, była przecież ostatnią osobą, którą dziwiłby fakt, że ktoś zakochał się w niepełnosprawnej kobiecie. Zaniepokoiło ją jednak przeczucie, że Damian prawdopodobnie szuka partnerek wyłącznie wśród niepełnosprawnych, musiało minąć trochę czasu, nim zrozumiała, że początkowa intuicja jej nie myliła, a próba poszukiwania kandydatki na życiową partnerkę właśnie w środowisku ludzi niepełnosprawnych wynikała z jego własnych kompleksów, które próbował leczyć poprzez dominację nad kobietą niepełnosprawną, na którą ona musiała się godzić, będąc – we wspólnym samodzielnym życiu – zdana na jego fizyczną pomoc. Ale do tych wniosków, jako się rzekło, Karolina doszła dużo później, konkretnie na finiszu związku z Damianem. Na razie, choć na to zaczynało wyglądać, po pierwsze wcale nie była absolutnie pewna, czy zostaną z Damianem parą, a po drugie, trochę jej imponowało, że facet tak intensywnie zabiega o jej względy – słowo osacza nie przyszło jej wtedy do głowy – pomyślała więc, że gdyby nawet mieli być razem, to może okoliczność, iż pierwsza narzeczona Damiana też była niepełnosprawna, należy istotnie zakwalifikować do kategorii przypadku.
Po dwóch tygodniach już byli parą. Po trzech namówił ją, aby złożyli dokumenty w Urzędzie Stanu Cywilnego, wyznaczając w ten sposób datę ślubu. Był listopad, postanowili więc, że ślub wezmą w maju następnego roku. Sześć miesięcy „wolności” miało być czasem na lepsze poznanie się i przekonanie obydwu rodzin do ich pomysłu. Wprawdzie maj nie zawiera w swej nazwie litery „r”, gwarantującej ponoć szczęśliwe pożycie, dziewczyna twierdziła jednak, że, jako w maju urodzonej, nie może stać się jej w tym miesiącu nic złego.
Czy Karolina myślała wtedy o swoich uczuciach do Damiana?. Owszem. Wiedziała, że go nie kocha. Co więcej była niemal pewna, że z jego strony również nie ma mowy o miłości. Dlaczego więc ona, osoba mająca zwykle własne zdanie w każdej sprawie, poddała się woli Damiana, a jego decyzje zaczęła traktować jak własne?
Sądziła, że obojgiem kieruje raczej pojawiające się statystycznie po raz pierwszy właśnie około trzydziestki – a właśnie powoli dochodzili do tego wieku – poczucie lęku przed samotnością. Bo to już ten czas, kiedy większość koleżanek i kolegów jakoś tam poukładała sobie życie i przynajmniej na parę ładnych lat przestała martwić się o to, kto poda im przysłowiową szklankę herbaty w razie choroby czy starości. Przestały ich także martwić samotne, w rozumieniu dwudziesto- i trzydziestolatków, bo spędzane przeważnie tylko w gronie najbliższych krewnych, niedziele i święta. Dlaczego więc oni, ludzie o nieco poplątanych życiorysach i pewnie licznych, choć starannie ukrywanych kompleksach, nie mieliby zafundować sobie takiego komfortu? A że bez wielkiej miłości...? Przecież w ogóle pomysł, że małżeństwo ma być tejże miłości ukoronowaniem, liczy sobie zaledwie trochę ponad sto lat. Dawniej mąż i żona byli zwykle dobierani na podstawie umowy między ich rodzicami i też jakoś żyli. Karolinie i Damianowi przynajmniej nikt z zewnątrz dokonanego wyboru nie narzucał. Poza tym zaczynali się naprawdę lubić, odnajdować wspólne zainteresowania, na przykład oboje bardzo lubili jazz. A ponieważ sprawdzili, że seksualnie także są dobrani, mogli mieć wprawdzie nie pewność, ale w każdym razie sporą szansę, że „miłość też przyjdzie z czasem”,
przecież to właśnie jedno z ulubionych powiedzeń wielu babć na całym świecie, a te pewnie wiedzą, co mówią. Ponadto ileż związków, zawieranych z wielkiej miłości, jednak się rozpada. Nie ma powodów, dla których z nimi nie miałoby być akurat odwrotnie. Tym bardziej, że on jakby trochę bardziej, ona jakby nieco mniej, ale oboje wykazywali coraz większą determinację co do utrzymania tego związku.
Wszystkie zasygnalizowane powyżej wątpliwości i nadzieje kłębiły się głównie w głowie Karoliny sądzącej, bo nawet nie pewnej, że Damian myśli i czuje podobnie. Na zewnątrz bawili się, póki co, świetnie, a w kręgu znajomych – jakoś tak się porobiło, że przede wszystkim jego znajomych, bo jej dotąd liczni koledzy i przyjaciele raptem się pochowali – zaczęli uchodzić za dobrze dobraną i zakochaną w sobie parę.
Przyszedł jednak dzień, 12 grudnia 1987 roku, kiedy trzeba było przestać świetnie się bawić i zebrać się na rozmowę z rodzicami Karoliny, informującą ich o powziętych przez młodych zamiarach. Rodziną Damiana postanowili zająć się później, gdyż, jak twierdził sam zainteresowany, oni i tak nigdy nie zaakceptują niepełnosprawnej synowej, ale on ma to „gdzieś”, poza tym są rozwiedzeni, mieszkają osobno, każde z nowym partnerem i tak naprawdę los dorosłego syna niewiele ich obchodzi.
Karolina natomiast wiedziała, że obchodzi swoich rodziców i to bardzo, momentami nawet za bardzo, w związku z tym przeczuwała, że czeka ich bardzo trudna rozmowa. Przez chwilę kombinowali nawet, aby pobrać się w tajemnicy, postawić wszystkich przed faktem dokonanym, oszczędzając sobie w ten sposób nerwów i kłopotliwych wyjaśnień. Po namyśle porzucili jednak ten wariant. Bo po pierwsze żadne z nich nie miało swojego mieszkania ani widoków na nie, po drugie w przypadku osoby z tak dużym stopniem inwalidztwa, jaki był udziałem Karoliny, każda potencjalna przeprowadzka jest tak ogromnym przedsięwzięciem organizacyjno-logistyczno-finansowym, że o ile tylko można, to należy go unikać. Po trzecie: Karolina twierdziła, zresztą nie bez racji, że po jaką cholerę ma w swojej sytuacji zdrowotnej się gdzieś tułać i urządzać od nowa, skoro rodzice zostaliby
sami w mieszkaniu o powierzchni prawie osiemdziesięciu metrów kwadratowych, z których sporą część otrzymali przy przydziale mieszkania właśnie ze względu na nią. Czym innym było jednak wyłuszczanie swoich racji przed Damianem, a czym innym rozmowa z ojcem i matką. Karolina od rana czuła, że rozpęta się piekło. Przeczuwała bowiem instynktownie, że ojciec nie znosi Damiana. Kiedyś przypadkiem usłyszała rozmowę rodziców, w której wyrażał się o jej wybranku per „dziwadło”, które w dodatku jemu, względnie starszemu człowiekowi, każe mówić do siebie na „pan”. (Tak na marginesie to ostatnie Karolinę też trochę dziwiło, ale ona potrafiła usprawiedliwić tę postawę jako chęć podwyższenia bardzo niskiej samooceny, którą, mimo pozorów wskazujących na coś wręcz przeciwnego, miał w gruncie rzeczy Damian.) Zwykle śmiała i wygadana dziewczyna chodziła więc tego dnia jak struta, zapominała języka w gębie i szykowała się na najgorsze. Powodem obaw było nie tylko to, że ojciec nie lubił Damiana, ale także to, że jej zdaniem rodzice, choć w zasadzie konsekwentnie przygotowywali ją do samodzielności w takim zakresie, w jakim w jej konkretnej sytuacji było to możliwe, nigdy jednak tak naprawdę nie brali serio pod uwagę, że zechce ona prowadzić całkiem autonomiczne, niezależne od nich życie.
Strach Karoliny okazał się w tym wypadku uzasadniony. Gdy powiedzieli (Damian z bukietem dla „pani matki”) krótko i węzłowato, o co chodzi, zaczął się regularny koniec świata. Najpierw ojciec oświadczył, że absolutnie nie zgadza się na takie rozwiązanie. Na uwagę córki, iż tak w zasadzie to on tu nie ma wiele do zgadzania się, a jest co najwyżej informowany o sprawie, aby bowiem efektywnie mógł zabronić jej zamążpójścia, musiałby ją najpierw ubezwłasnowolnić, a na to, mimo jej kalectwa, przy jej wykształceniu i inteligencji nie pójdzie żaden sąd. W ojca jakby diabeł wstąpił, nic dziwnego, ukochana córeczka „postawiła mu się” w tak istotnej sprawie po raz pierwszy w życiu. Najpierw wykrzykiwał, że w końcu mieszkanie jest jego i ma prawo nie przyjąć „tego pana” pod swój dach, uwagę córki o tym, że jest to także jej mieszkanie, a „ten pan” wkrótce będzie jej mężem, po prostu zignorował, następnie, pewnie trochę pod wpływem matki, która tymczasem właśnie, zmitygowawszy się nieco, przestała wykrzykiwać różne niewarte powtarzania w tym miejscu obrzydliwości, złagodniał trochę i znów zaczął mówić rzeczowym tonem. Mówił mianowicie, a Karolina wiedziała, że niestety ma rację, słyszała już bowiem wcześniej o konkretnych analogicznych przypadkach, iż przepisy emerytalno-rentowe w Polsce zmieniają się tak często, już kilkakrotnie za życia jego córki, że jeśli Karolina wyjdzie za mąż, to może w przyszłości zdarzyć się tak, jak już ongiś bywało, że, choć tymczasem aktualnie obowiązujące przepisy mówią co innego, jako żona, powiedzmy Damiana, utraci prawo do renty rodzinnej po swoim ojcu, co jest o tyle istotne, że ojciec jako oficer będzie miał relatywnie wysoką emeryturę, a renta rodzinna jest jak wiadomo określonym jej procentem, co więcej, zawsze będzie wyższa od tego, co Karolina zdołałaby kiedykolwiek przy swoim stanie zdrowia wypracować, a pieniądze będą jej całe życie potrzebne bardziej, niż każdej innej, zdrowej osobie. Dlatego też, mimo iż jest mu to nie w smak, proponuje, skoro Damian i Karolina naprawdę chcą być razem, aby tego związku nie legalizować.
Po krótkim namyśle, dziewczyna gotowa była zaakceptować ten pomysł. Tym razem jednak wściekł się Damian wykrzyczawszy, że kategorycznie odmawia. Karolina zupełnie nie rozumiała, dlaczego. Wiedziała przecież, że nie chodzi o względy religijne, czy moralne. Sypiali ze sobą już czas jakiś, a Damian zawsze deklarował się jako niewierzący i bezpartyjny. Poza tym ona w dalszym ciągu, mimo argumentów ojca, nie wykluczała ślubu. Traktowała go raczej jako etap przejściowy, takie ot, zanim, starzy się przekonają. Przejściowość w jej rozumieniu dotyczyła także spraw mieszkania. Ojciec dodał bowiem jeszcze mimochodem, że nie wyobraża sobie wspólnego mieszkania z Damianem, ale gotów jest, naturalnie nie inaczej, jak tylko przy finansowym współudziale rodziców Damiana, postarać się o mieszkanie, wyposażyć je i dostosować do specyficznych wymogów Karoliny.
Jej zdaniem, na takich warunkach można już było pertraktować. Skoro jednak, nieważne, że z niezrozumiałych dla niej samej powodów, Damian tak ostro żachnął się na konkubinat, ona po tym wszystkim, co właśnie wspólnie przeszli, musiała okazać mu swoją solidarność.
Mimo niepełnosprawności Karoliny, siarczystego mrozu i skutych lodem, potwornie śliskich ulic, zebrali się w ciągu godziny i wyszli, nie bardzo wiedząc, co robić dalej. Po kilku minutach dogonił ich samochodem ojciec. Zapytał, dokąd ich podwieźć. Powiedzieli, że na dworzec, choć wcale nie mieli zamiaru dokądkolwiek jechać. Chodziło im raczej o zmylenie tropu. Ponadto niedaleko tego dworca mieszkał jej stary kumpel artysta, który, tego była pewna, nie odmówi im noclegu, przynajmniej na tę noc.
Później jeszcze przez wiele dni i nocy koczowali po różnych znajomych, hotelach, akademikach. On chodził do pracy, a ona siedziała, trochę czytała, ale głównie w lekkim otępieniu, odcięta od własnych znajomych – zgodnie z jego wolą, którą musiała respektować, zwłaszcza w obliczu własnych ograniczeń i tego, że była od niego zależna fizycznie – czekała, aż wróci. Kiedy wracał, czasami szli do jakichś jego znajomych, czasem do teatru albo do jego matki. Najczęściej jednak, bez większego przekonania i radości, uprawiali seks i szli spać. Po drodze było jeszcze jakieś koszmarne Boże Narodzenie, spędzone z łaski i na cenzurowanym u jej ciotki, ale i to rodzinne święto nie poprawiło relacji między kochankami. Zdarzyła się też wizyta Damiana u niedoszłego teścia i próby straszenia starszego pana – w razie dalszego niedostatecznego sprzyjania ich związkowi – towarzyszem Albinem Siwakiem, ówczesnym członkiem Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, tak po prawdzie to oczywiście wiadomo, dlaczego ojca, ale dlaczego właśnie Siwakiem, to już niekoniecznie.
Karolina czuła, że tak dalej się nie da. Wtedy dotarło do niej, dlaczego tak bardzo nie chciał konkubinatu. Dla uleczenia własnych kompleksów, może
tylko epileptyka, a może też chłopaka z rozbitej rodziny, potrzebował kogoś, od kogo wreszcie byłby lepszy, bo i sprawniejszy fizycznie i odcinając partnerkę od jej korzeni towarzyskich, czy rodzinnych, dominujący psychicznie. Chciał, by ktoś był jego wyłączną własnością, a nie będąc jego żoną (patrzcie, mnie też stać na żonę, tak jak każdego z was), nie nosząc w dokumentach jego nazwiska, a pod sercem jego dziecka, taką własnością nie była, w każdym razie nie w pełni.
Niedługo po tym, jak pierwszy raz takie myśli przyszły jej do głowy, Karolina, wyczerpana fizycznie i psychicznie, wróciła do domu. Była jak zbity pies.
Niby próbowali coś tam jeszcze powiedzieć sobie telefonicznie, ustalać jakieś relacje i robić rachunki krzywd, ale o wspólnym życiu żadne z nich już nie myślało.
Wydawać by się mogło, iż w tym miejscu wystarczy pointa, że facet nie wytrzymał próby albo konieczności konkubinatu, pewnie dlatego, że zwyczajnie nie kochał Karoliny „i mleko się rozlało”. (Potem jednak już każdy następny „pretendent” był, na wszelki wypadek, poddawany był tej próbie).
Do Damiana trzeba jednak jeszcze na chwilę wrócić. Problem bowiem tkwi w tym, że akurat tej historii, nie da się do końca skwitować anegdotą o „konkubinatowej próbie”. Tu, niestety lub na szczęście, jest jeszcze post scriptum.

P.S. Po roku, z małym okładem, spotkali się ponownie. Tym razem na obozie rehabilitacyjno-wypoczynkowym organizowanym przez Towarzystwo Walki z Kalectwem, gdzie ona była uczestniczką, a on tradycyjnie wolontariuszem. Nawet się jej nie kłaniał, choć usilnie i bardzo grzecznie usiłował nawiązać kontakt z jej towarzyszką i przyjaciółką Anetą, tą samą, z którą spotkał Karolinę, gdy usiłował ją poderwać w ośrodku kultury. Na tym też obozie zaczął ostentacyjnie, bo zawsze w obecności Karoliny, zalecać się do Beaty, kolejnej niepełnosprawnej i wykształconej dziewczyny, kopiując przy tym wszystkie „numery”, które Karolina znała na pamięć.
Tyle że oni zostali po kilku miesiącach małżeństwem. Nawiasem mówiąc, jak donieśli Karolinie nieproszeni o to, acz życzliwi i dobrze poinformowani, w domu Państwa O. – rodziców Beaty – przed ślubem odbył się cyrk bardzo podobny do tego, co kiedyś było udziałem Karoliny. Państwo B. również nie chcieli Damiana pod swoim dachem, znosili go jednak tak długo, jak długo było to konieczne, to jest do momentu otrzymania przez Beatę i Damiana odrębnego mieszkania. Zasadnicza różnica polegała jednak na tym, że Beata albo tak kochała Damiana, albo też tak potrzebowała czyjejkolwiek akceptacji, że gotowa była, nawet ryzykując własnym zdrowiem i życiem, urodzić mu syna. Dzieckiem i mężem cieszyła się przez kilka lat. Słysząc relacje znajomych na ten temat, Karolina czasem myślała: „ja też tak mogłam...” ale zaraz potem korygowała się :”mogłabym, ale nie za taką cenę”. Potem dowiedziała się od kogoś, że Beata odeszła. Przyczyną jej śmierci nie były bezpośrednio ciąża ani poród. Było nią paskudne, podstępne i zabijające po cichu latami choróbsko, które przyplątało się najprawdopodobniej dlatego, że chęć dania Damianowi dowodu miłości w postaci syna była w niej silniejsza od instynktu samozachowawczego. Mówiąc prościej, ciąża (o czym Beata wiedziała) była dla jej ogólnie i od zawsze schorowanego organizmu zbyt wielkim obciążeniem, które mogło po latach sprzyjać rozwojowi straszliwej choroby...
Dziś pewien ojciec ma wspaniałego syna, którego bardzo kocha.

b. NIE TYLKO „RZYMSKIE WAKACJE” – BEZ PAPIERKA WCALE NIE ZNACZY BEZ PRZYSIĘGI I ZOBOWIĄZAŃ

Z Waldkiem poznaliśmy się na jakimś turystyczno-wypoczynkowym spędzie z udziałem osób niepełnosprawnych. Inwalidom towarzyszyli ci sprawni, najczęściej zresztą ich przyjaciele, tym razem w roli nieodłącznych pomocników w rozgrywaniu codziennych meczów: „ja kontra schody”, „ja kontra krawężnik czy zbyt niskie lub za wysokie łóżko”, albo nawet „ja kontra łyżka do zupy”. On należał do grupy „pomocników”, ja zaś do kręgu tych „wspomaganych”.
Wtedy jednak, mimo że spęd trwał całe dwa tygodnie, zamieniliśmy ze sobą może półtora zdania, z czego jedno z sprawach organizacyjno-porządkowych. Funkcjonowaliśmy po prostu w różnych kręgach towarzyskich, a co za tym idzie, chadzaliśmy odrębnymi ścieżkami. Znaliśmy się więc tylko na tyle, żeby zapamiętać nawzajem swoje imiona i rozpoznać się w tłumie. Nasza niespodziewanie wspólna droga miała się rozpocząć dopiero jakieś siedem miesięcy później
Z końcem zimy wraz z grupką znajomych wpadliśmy na pomysł, aby zorganizować wycieczkę do Włoch dla ludzi z bardzo znaczną dysfunkcją ruchową. Chodziło nam przy tym głównie o osoby, których stan zdrowia uniemożliwia im wyjazdy z „normalnym” biurem podróży. A skoro właśnie tak to sobie wymyśliliśmy, potrzebni byli między innymi tak zwani „fizyczni”, to jest osoby, które będą wnosić i wynosić niepełnosprawnych z autobusu oraz pomagać im w codziennych czynnościach podczas, mieliśmy nadzieję, pięknej, ale na pewno uciążliwej podróży. Ktoś z zainteresowanych wyjazdem pamiętając, że Waldek bywał już wolontariuszem „przy niepełnosprawnych”, powiadomił go o naszej wycieczce i namówił do wzięcia w niej udziału.
Wyjechaliśmy 4 kwietnia 1992 roku, datę podaję dlatego, że później stanie się ona umownym dniem początku naszego związku.
Moją „opiekunką” na tym wyjeździe była Kaśka, stara przyjaciółka i matka dwóch chłopców. Starszy Karol miał wtedy dwunaście, a młodszy Jakub dziewięć lat. Obaj chłopcy jechali zresztą z nami do Włoch, tyle że nie siedzieli z nami z przodu autokaru, a w grupie chłopaków „pamagierów” z tyłu autobusu, tuż przy toalecie. Ten pozornie błahy fakt okaże o tyle ważny, że w naszym wypadku wszystko, co istotne, zaczęło się właśnie od autobusowej toalety.
Po kilku godzinach jazdy znajdowaliśmy się akurat w samym środku słowackich Tatr i jadącym „w noc” autobusem rzucało niemiłosiernie. Moja fizjologia upomniała się o swoje prawa i usłuchanie jej elementarnych potrzeb było już bezwzględnie konieczne. Udałyśmy się z Kasią w kierunku WC. Ja powoli szłam przodem, chwytając się jako podpórek kolejnych foteli, o użyciu kul w wąskim przejściu autokaru nie mogło być mowy; Kasia, idąc pół kroku za mną, zabezpieczała „tyły”. Gdy doszłyśmy do toalety, okazało się, że korzystanie z niej przy zamkniętych drzwiach jest niemożliwe. Do pomieszczenia przeznaczonego dla jednej osoby musiałyśmy wejść obie, gdyż ja wymagałam asekuracji i drzwi się po prostu nie domykały. Wtedy poprosiłam Walka (był bowiem jedynym spośród siedzących pod kibelkiem facetem, którego znałam przynajmniej z imienia, jeśli nie liczyć drzemiących dzieci Kaśki), aby docisnął drzwi swoimi plecami.
Po skorzystaniu z toalety i naciągnięciu na siebie całej garderoby chciałam jeszcze umyć ręce. Okazało się to nie takie proste. Jadącym przez góry autobusem rzucało to w tę, to w inną stronę i Kaśka nie mogła mnie utrzymać przy umywalce. Przy każdej kolejnej próbie uniesienia rąk traciłam równowagę. Wreszcie przypomniałam sobie, że po drugiej stronie drzwi stoi Waldek, w końcu facet, więc powinien mnie utrzymać. Zaalarmowany wlazł do środka. Kaśka oczywiście musiała wyjść, we trójkę nie pomieścilibyśmy się w tym przybytku, nawet z otwartymi drzwiami. Gdy zobaczył, w czym problem, spuścił klapę sedesu, usiadł na niej, a mnie posadził sobie na kolana. Po umyciu rąk zostałam odprowadzona na miejsce, a Katarzyna została poproszona przez Waldka o zamienienie się z nim miejscami. Całą noc przedrzemałam na jego ramieniu, całowaliśmy się „niechcący” parę razy, a po południu następnego dnia dojechaliśmy pod Wenecję, pierwszy z celów naszej wyprawy. Zwiedzanie Wenecji, położonej jakieś 20 kilometrów dalej, mieliśmy zacząć następnego dnia, tymczasem czekał na uroczy wieczór i noc w Lido jakimś tam, uroczej nadmorskiej mieścinie, takim „Sopoćkowie” w miniaturze, tyle że w znacznie lepszym jakościowo wydaniu.
W wieczorno-nocnej atmosferze tego urokliwego nadmorskiego miasteczka łatwo było poddać się nastrojowi. Spacerując uliczkami Lido chłonęliśmy ten trochę magiczny klimacik. A to jakaś zupełnie urokliwa i, co dla nas niezwykłe, otwarta całą dobę maleńka kawiarenka, za chwilę spotkanie z jakimś cichutkim zaułkiem, po kilku kolejnych metrach spaceru wychodzimy na brzeg morza.
Takie warunki sprzyjały naturalnie nie tylko zauroczeniu miejscem, ale także sobą nawzajem. Były to niewątpliwie okoliczności, w których łatwiej niż w warunkach szarej codzienności o czułe gesty i intymne wyznania. Najpierw więc opowiadaliśmy sobie życiorysy, ze szczególnym uwzględnieniem nieudanych lub po prostu zakończonych, związków męsko-damskich, potem przyszła pora na pocałunki przy świetle księżyca i rozgwieżdżonego nieba południa. Jednym słowem na... straszny kicz.
Dalszemu rozwojowi wypadków w kierunku „love story” sprzyjało oczywiście dwudniowe zwiedzanie Wenecji. W powstałej sytuacji była ona dla nas naturalnie bardziej miastem gondolierów, Mostu Westchnień i kochanków, niż lekko przerażającą wizją schyłkowości wszystkiego, pochodzącą ze „Śmierci w Wenecji” Tomasza Manna. Tak też tendencyjnie traktując Wenecję głównie jako miasto miłości, postanowiliśmy ją zwiedzać, w tym też celu rozmyślnie odłączyliśmy się od naszej wycieczki, co z kolei gwarantowało nam nie tylko autonomię wyboru tego, co chcemy zobaczyć, ale przede wszystkim zapewniało odrębność i niemożliwą do uzyskania w dużej grupie bliskość, która raptem zaczęła być nam niezbędna. Błądziliśmy po wąskich, często obwieszonych praniem uliczkach, podziwialiśmy odcienie i kształty weneckiego szkła, a karmiąc gołębie na Placu Świętego Marka, sami czuliśmy się trochę jak gołąbki.
Skutkiem takiego obrotu sprawy już w Rzymie, chyba świadomi erotycznych uroków starożytnej części jego przeszłości, zostaliśmy kochankami, a w mistycznym Asyżu po raz pierwszy zamieszkaliśmy we wspólnym pokoju hotelowym.
Już w tradycyjnie dla Polaków, „podchmielonym” San Marino pomyślałam jednak przez chwilę o tym, że to, co zaczęło znakomicie funkcjonować w , pobudzającej nie tylko seksualną wyobraźnię, włoskiej rzeczywistości, wcale nie musi, i raczej nie przetrwa, w relatywnie siermiężnych polskich warunkach. Tymczasem szybko odrzuciłam tę myśl, było tak fajnie. Po co za wiele kombinować?
Chociaż więc po powrocie do domu liczyłam się podświadomie także i z wariantem naszego rozstania, to jednak moje kontakty z Waldkiem nie ustały. Nasz związek, mimo że w mniej romantycznym od tego, w którym się rozpoczął, anturażu, zaczął się rozwijać także na rodzimym gruncie. Dziś, po prawie piętnastu latach, w tym ponad dziesięciu wspólnego zamieszkania, można już chyba o nim powiedzieć, że jest już całkiem dorodnym nastolatkiem.
Oczywiście, nie zawsze było sielankowo i cudownie. Po drodze trafiła się na przykład jakaś jego, podobno była, dziewczyna, która po kilku latach pobytu za granicą nagle chciała do niego wrócić. Potem była tak naprawdę mentalnie do dziś niezakończona, choć w praktyce wygrana przeze mnie, walka z syndromem „starego synka mamusi” i wręcz patologiczną niechęcią jego matki do mnie, która dopiero po latach, przynajmniej na zewnątrz, musiała zaakceptować fakt, że partnerka jej syna jest osobą niepełnosprawną (choć i dziś zdarzają się incydenty, kiedy daje mi odczuć, że „tak w środku siebie”, wcale się z tym nie pogodziła). Nie zmienił tego nawet jej własny stan zdrowia. Swoistym chichotem losu jest to, iż po przebytym zatorze mózgu od ponad dziesięciu lat moja teściowa jest znacznie bardziej niepełnosprawna niż ja, wymaga całodobowej nieprzerwanej opieki, a nikomu innemu jak właśnie mnie przypadło w udziale pomaganie Waldkowi, najlepiej jak potrafię, w tejże opieki zapewnieniu i fakt, że gdyby nie te, przede wszystkim moje, starania, to prawdopodobnie dawno nie byłoby jej wśród żywych. Matka wyraźnie nie przyjmuje tej oczywistości do wiadomości albo też prawda nie ma dla niej takiego znaczenia, jak pieczołowicie pielęgnowana nienawiść. Na domiar złego, jakby niechęć teściowej wymagała jeszcze dodatkowego – tym razem podświadomego –podsycania, w naszym życiu złożyło się tak, że to mnie przypadł w udziale potworny obowiązek powiadomienia Waldka i jego matki, że ich ojciec i mąż nie żyje.
Na koniec, niejako dla porządku, wspomnę o ponad dwuletnim, przypadającym już na okres choroby teściowej i zaistniałym w kilka lat po odejściu teścia, bezrobociu Waldka, które też trzeba było jakoś przeżyć. Śmiem twierdzić, że bez prawdziwej miłości nie jest to w ogóle możliwe.
Nie pobraliśmy się do dziś. Pewnie również dlatego, że wiemy, iż tak naprawdę „papier” niczego nie gwarantuje. Jesteśmy ze sobą, bo chcemy być, a nie ze strachu, czy tylko obawy przed koniecznością dzielenia czegokolwiek na pół. Dla nas już nie ulega wątpliwości, że „w konkubinacie” wcale nie znaczy „bez zobowiązań”. A ewentualne, zmieniane czy nie, przepisy prawa, które, w pewnych okolicznościach, mogłyby potencjalnie pogorszyć w razie zawarcia związku małżeńskiego moją przyszłą sytuację rentowo-finansową?... Chyba mają jakieś znaczenie, ale na pewno nie pierwszoplanowe.
Czasami jakiś ktoś bezpardonowo przypomina mi, że nie jestem jego żoną. Wtedy, owszem, przez moment bywa mi przykro. Zaraz potem uświadamiam sobie jednak, że w tym sensie, w którym jest to naprawdę istotne, ja jestem żoną znacznie bardziej, niż niejedna prawowita małżonka.

c. „???”

nie warto znosić swych walizek
do obcych domów przed wieczorem
o ile zwykłe słowo „kocham”
nie zagościło u was w porę.