Jesteś tutaj

"PODEJRZANA 8" - Odsłona trzecia - 3b i 3c

Komunikat o błędzie

  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in drupal_environment_initialize() (line 705 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/includes/bootstrap.inc).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in drupal_environment_initialize() (line 706 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/includes/bootstrap.inc).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in drupal_environment_initialize() (line 707 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/includes/bootstrap.inc).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in drupal_environment_initialize() (line 709 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/includes/bootstrap.inc).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in drupal_environment_initialize() (line 711 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/includes/bootstrap.inc).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 159 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 160 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 161 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 162 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 163 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 164 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 165 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in include_once() (line 166 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/sites/default/settings.php).
  • Warning: ini_set(): A session is active. You cannot change the session module's ini settings at this time in drupal_settings_initialize() (line 799 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/includes/bootstrap.inc).
  • Warning: session_name(): Cannot change session name when session is active in drupal_settings_initialize() (line 811 of /home/concept/domains/concept.kylos.pl/public_html/includes/bootstrap.inc).
Obrazek użytkownika Gość

UWAGA !!! OD WIOSNY 2008 publikowany tu - w odcinkach - tekst ma swoją wersję papierową. Chętnych do jej posiadania proszę o kontakt e-mailowy pod: ewkakar8@wp.pl

b. CUDZE WESELE MOJA MIŁOŚĆ, A MOŻE ZWYKŁE „FATALNE ZAUROCZENIE”

Był rok 1977, a ja miałam tylko siedemnaście lat. O własnym weselu wtedy raczej nie myślałam, a jeżeli to bardzo rzadko i abstrakcyjnie, w ramach tak zwanych „dziewczyńskich rozmarzeń”, które bywało, że uprawiałam, ale przy swojej ceniącej rozum naturze czyniłam to z reguły bardziej pod towarzyską presją koleżanek, niż z własnej woli. Tymczasem za mąż wychodziła moja starsza o siedem lat koleżanka z tej samej kamienicy.
Chociaż różnica wieku między nami mogłaby się wydawać wtedy dosyć istotna, my z Jolką lubiłyśmy się bardzo. Sądzę, że choć początkowo zbliżyły nas obopólne problemy edukacyjne (najpierw jej – na etapie szkoły średniej – z rosyjskim, w rozwiązaniu których wspomagałyśmy ją moja matka i trochę ja, potem znów, także w liceum, moje z chemią, tu z kolei pomocna okazała się Jolanta, wtedy już studentka uniwersyteckiej chemii), to niebawem znajomość nasza przerodziła się w coś, co obie bardzo ostrożnie, ale jednak nazywałyśmy przyjaźnią. Początkowo więc miałam być świadkiem na jej ślubie, przynajmniej tym cywilnym. Gdy okazało się, że z uwagi na niepełnoletniość niestety nie mogę, byłam bardzo rozczarowana. Ale, chociaż nie spełniłam się jako świadek, to i tak bezpośredni udział we wszystkich trwających przygotowaniach do obu uroczystości ślubnych i wesela, pierwszymi tego rodzaju w moim życiu, był dla siedemnastoletniej smarkuli bardzo wielkim przeżyciem. Tym bardziej, że Jan, przyszły mąż Joli, chcąc mi choćby częściowo zrekompensować niemożność piastowania pierwotnie przewidzianego dla mnie zaszczytu, postanowił, że w charakterze „zadośćuczynienia za doznaną krzywdę” będę siedzieć po jego lewicy, to jest na miejscu normalnie przeznaczonym dla świadków. Autentyczni „cywilni” świadkowie siedzieli naprzeciw, ja zaś czułam się wyróżniona, dostrzeżona przez wszystkich i doceniona przez przyjaciół.
Jeszcze na kilka dni przed weselem, pewnie po to, abym poczuła się jeszcze bardziej „ważna”, Jolka opowiedziała mi o facecie, który miał być gościem na jej i Jana weselu. Według relacji panny młodej, historia z tym chłopakiem miała wyglądać następująco:
Jolka poznała go na wakacyjnych praktykach studenckich, gdzie oboje byli wychowawcami na koloniach. Po zakończonym turnusie kolonijnym człowiek ten – przez czas jakiś i mniej czy bardziej zasadnie – pretendował do miana kandydata na jej życiowego partnera. Być może zresztą byłby i nim został, gdyby nie jego szkolny przyjaciel Jan, który zwyczajnie odbił mu dziewczynę. Dziewczyna owa w rozmowie ze mną twierdziła wprawdzie stanowczo, że dziś wszyscy troje są przyjaciółmi, ale mimo to ona trochę obawia się, aby w dość szczególnych, przecież weselnych, okolicznościach Włodek, nie wytrzymawszy psychicznego ciśnienia, nie wyciął im jakiegoś numeru. W związku z tą obawą Jola miała do mnie prośbę. Opisawszy mi Włodzia bardzo dokładnie poprosiła mianowicie, abym w trakcie wesela zajęła go sobą na tyle, żeby nic głupiego nie przyszło mu broń Boże do głowy. Z dzisiejszej perspektywy wielu lat po omawianych wydarzeniach i dobrzej znajomości Włodka jako człowieka sądzę, że żadnego takiego, jak zarysowane przez moją koleżankę, niebezpieczeństwa nie było. Jolce chodziło raczej o coś zupełnie innego. Znała i mnie, i Włodzimierza i nie bez racji przeczuwała, że możemy okazać się dla siebie towarzysko bardzo, ale to bardzo interesujący, co z kolei mogło zapewnić mi podczas wesela godziwą rozrywkę, alternatywną do niewykonalnego dla mnie z racji dysfunkcji ruchowych tańczenia. Kolejnym dowodem na potwierdzenie tezy, że Jolce chodziło głównie o towarzyskie dowartościowanie mojej osoby, jest z pewnością to, że w chwili, gdy przyszło do tradycyjnego rzucania welonu, który miały łapać obecne na weselu panny, co z kolei miało być wróżbą rychłego zamążpójścia, panna młoda rzuciła go specjalnie tak, abym to ja go złapała. W normalnym trybie nie miałam szansy tego uczynić, nie byłam nawet blisko „miejsca akcji”. Ponieważ Włodek był w tym momencie jedynym mężczyzną siedzącym blisko mnie, to właśnie on musiał mi go przypiąć, zwyczajnie nie miał innego wyjścia. Cały incydent w moim naiwnym siedemnastoletnim odbiorze pogłębił jednak atmosferę, która już przedtem stawała się lekko erotyzująca. Biedna Jola nie mogła jednak przewidzieć, na ile godziwą rozrywkę zapewni mi, chcąc nie chcąc. „Akcja welon” miała jednak miejsce dopiero prawie na finał tego wieczoru. Tymczasem jednak wróćmy na moment do chronologii zdarzeń.
Początkowo, tak jak oczywiście przeważająca część weselników, Włodek po prostu tańczył, zresztą głównie z Zośką, moją przyjaciółką fotografką, ściągniętą tu przede wszystkim dla udokumentowania imprezy. Ja tymczasem zalewałam się szampanem, siedząc w stylowym fotelu i niemniej stylowym wnętrzu warszawskiego klubu lekarza – mama Joli była farmaceutką i takąż właśnie wytworną „tanctaniarnię” załatwiła. Tylko od czasu do czasu udawałam się do równie dostojnego pomieszczenia obok celem „podżarcia” czegokolwiek, po czym konsekwentnie wracałam na swój „fotelowo-alkoholowy” posterunek.
Wreszcie Zośka – fotografka musiała wracać do swojej roboty. Nie chcąc więc pozostawiać Włodka osamotnionego na środku sali, podprowadziła go, niby mimochodem, w moim kierunku. Kiedy facet wyciągnął do mnie rękę i przestawił się mówiąc: „miło mi, Włodek”, ja – zamiast od razu wymienić swoje imię – najpierw jak ostatnia kretynka powiedziałam: „wiem”. Istotnie wiedziałam, przecież Jolka opisała mi go bardzo dokładnie, zaledwie parę dni wcześniej, ale on miał przecież o tym nie wiedzieć. Jedynym usprawiedliwieniem mojego głupiego zachowania oprócz wypitego alkoholu był fakt, że na sam jego widok, od pierwszego wejrzenia straciłam dla niego głowę i to bynajmniej nie dlatego, żebym się upiła. Alkoholu wypiłam akurat tyle, aby wyzbyć się spinających człowieka zahamowań, ale nie tyle, żeby się nie kontrolować ani tym bardziej nie tyle, żeby wszyscy faceci zaczęli wydawać mi się fascynujący. On to zupełnie co innego, zresztą mojej „wpadki” chyba nie zauważył. Grom z jasnego nieba, oślepiająca burza z piorunami i trzęsienie Ziemi razem wzięte – to wszystko za mało, aby adekwatnie wyrazić to, co wtedy czułam.
Nie tylko ja byłam zresztą „odrobinę porażona”. Jego też przestało interesować tańczenie, a nawet jedzenie (dużo później dowiedziałam się od jego sióstr, że przyszedł z tego wesela, na którym żarcia było znacznie więcej niż mnóstwo, po prostu głodny). Nie interesowało nas bowiem nic poza rozmową. Przyznał, że nigdy nie podejrzewał, iż konwersacja z siedemnastolatką może być aż tak interesująca. On dla mnie był interlokutorem wręcz wymarzonym. Mieliśmy koniec lat siedemdziesiątych, komunizm w Polsce zaczynał się chwiać. Ja bardzo lubiłam i dobrze znałam historię, a – głównie za sprawą cudownej nauczycielki z mojego ogólniaka – intensywnie zaczęłam kibicować zachodzącym w naszym kraju zmianom. Włodek okazał się być studentem ostatniego roku historii, specjalizującym się w historii najnowszej. Gadaliśmy więc o „obalaniu komuny”, o tak zwanym „życiu”, Heglu i Romanie Dmowskim, Waryńskim, Obozie Wielkiej Polski, Katarzynie II i Józefie Klemensie Piłsudskim. Trochę piliśmy. Ale ja nad ranem wiedziałam dokładnie, że zakochałam się jak nigdy przedtem, a miało się okazać, że i prawie nigdy potem. Póki co, przedmiotem moich uczuć był tymczasem jednak nie on sam, ale jego elokwencja, czarujący sposób bycia, a i szczególnie ekscytująca wiele ówczesnych nastolatek postawa polityczna. Chociaż niewątpliwie oboje byliśmy sobą więcej niż zaciekawieni, to rozstaliśmy się trochę jak ludzie niespełna rozumu, nie wymieniając nawet adresów ani telefonów.
Przez niemal tydzień nie mogłam sobie znaleźć miejsca, myślałam tylko o tym, jak mogliśmy się rozstać w tak beznadziejny sposób. Spytanie państwa młodych o namiary Włodka nie wchodziło w grę. Po pierwsze fakt, że to ja go szukam, wydawał mi się wtedy jakiś taki niehonorowy i nie bardzo chciałam się z nim obnosić, po drugie moi przyjaciele wyjechali w podróż poślubną, a ja żadną miarą nie mogłam czekać tak straszliwie długo, aż wrócą. W intrygę poszukiwawczą wciągnęłam więc (między nami mówiąc, nawet nie pytałam jej o zgodę) Zośkę – fotografkę. Zadzwoniłam mianowicie do mamy Jana i przedstawiwszy się powiedziałam, że moja koleżanka Zosia robiła na weselu zdjęcia. Teraz wśród wielu innych ma również fotografie jednego ze szkolnych kolegów Jana, facet miał zdaje się na imię Włodek i ponieważ dziewczyna nie wie, co dalej zrobić z jego indywidualnymi zdjęciami, prosiła mnie o pomoc w ustaleniu możliwości skontaktowania się z nim. Przemiła, usłużna i, miałam nadzieję, niczego nie podejrzewająca mama Jana natychmiast skojarzyła, o kogo chodzi i bez wahania, korzystając z „ogólnodomowego” notatnika, podała mi jego numer telefonu i nazwisko.
Zadzwoniłam naturalnie natychmiast po tym, jak tylko „całej w ukłonach”, wszak byłam jej naprawdę niezwykle wdzięczna, udało mi się zakończyć rozmowę z Janową rodzicielką. Odebrał on sam. Wcale nie zdziwił się, że telefonuję. Sprawiał wrażenie kogoś, kto wyraźnie czekał na ten telefon. Gdy opowiedziałam, jakich forteli musiałam użyć, aby go odnaleźć, powiedział tylko, że jestem niesamowita i że bardzo dobrze zrobiłam szukając go, bo on też chciał mnie szukać, przemyśliwał jedynie, jak się do tego zabrać. Nie wiadomo do końca, czy należało mu wtedy wierzyć. Ja w każdym razie uwierzyłam, bo chciałam. Gdy okazało się, iż zupełnie przypadkowo dzwonię w dniu jego urodzin, a on opacznie zrozumiał pewne moje słowa jak urodzinowe życzenia, doszłam do wniosku, że to kolejny pozytywny omen i nie prostowałam.
Odkładając słuchawkę nie mogłam przewidzieć, że właśnie zaczęłam siedem kolejnych, emocjonalnie bardzo szczególnych, pięknych i trudnych lat mojego życia.
Przez kolejne osiemdziesiąt cztery miesiące, z formalnie roczną (choć tak naprawdę często przerywaną) przerwą na odbycie przez niego służby wojskowej, przeżywaliśmy coś dla obydwu stron istotnego i dobrego, choć dla każdego z nas było to zupełnie co innego. Wiele rzeczy robiliśmy odtąd razem. Były to zdarzenia czasem banalne, czasem miłe, czasem dziwne, a często poruszające.To znaczy, zupełnie jak pierwszego wspólnego wieczoru, zresztą jak wtedy prawie wszyscy, dyskutowaliśmy o historii i polityce. Jak już niekoniecznie wszyscy chadzaliśmy razem do kina, teatru, czy na koncerty, a jak zdecydowana mniejszość przeprowadzaliśmy naprawdę ciekawe dyskusje o życiu. Czasami ja dostawałam od niego jakieś kwiaty, to znów kiedy indziej, na przykład na swoje trzydzieste urodziny, on dostał ode mnie „po oczach i duszy” bukietem wcale nie wszystkich w kolorze czerwonym róż. Bardzo często całowaliśmy się nie tyle, czy też nie wyłącznie na powitanie, ile raczej dla zwykłej ludzkiej przyjemności, może czasem zabarwionej namiętnością, ale tu odpowiedzialnie mogę mówić jedynie za siebie. Nigdy zresztą nie posunęliśmy się ani o krok dalej w sprawianiu sobie przyjemności. A w każdym razie nie tej cielesnej.
Od początku było jednak w tym układzie coś nierównego. Ja kochałam, on pozwalał się kochać. Bo mimo iż słowa miłości nigdy wprost między nami nie padły, moim zdaniem musiał intuicyjnie widzieć przecież, a przy swojej niewątpliwie „nadprzeciętnej” inteligencji musiał też zwyczajnie rozumieć, kim dla mnie jest. Jak się okazało ja, mimo intelektualnego wyrobienia, emocjonalna idiotka, byłam wtedy przekonana, że skoro przynajmniej lubi ze mną przebywać i za parę rzeczy z pewnością mnie ceni, to jeśli będę kochała za nas dwoje, zarażę go tą miłością, zupełnie jak grypą. Wierzyłam w swoją moc do tego stopnia, że nawet docierające do mnie informacje o jakichś jego kobietach, ba, nawet czasem spotkania z tymi kobietami „twarzą w twarz”, zwyczajnie ignorowałam albo nawet wypierałam ze świadomości. Wydawało mi się, że ja je wszystkie przetrzymam.
Dziś myślę sobie, że – co mam nadzieję jest nieprawdą – należał do sporej grupy mężczyzn, która niezależnie od wieku i inteligencji albo istotnie bywa ślepa na oczywiste dla samych kobiet manifestacje uczuć i w związku z tym ich nie dostrzega, albo, w co wolę wierzyć, miałam tu do czynienia z sytuacją, w której facet tak bardzo przywiązuje się do wielbiącej go istoty, tak bardzo ją lubi i ceni – choć naturalnie nie kocha – że w poczuciu empatii nie ma sumienia sprawić jej przykrości. Do tych wniosków doszłam jednak dopiero jako osoba zupełnie dorosła.
Wtedy jednak... wtedy „odpuściłam” dopiero, gdy dostałam zaproszenie na jego ślub. To znaczy „odpuściłam” w sensie zaprzestania z nim kontaktów. Uczuć tymczasem „odpuścić” nie mogłam, bo nie da się tego zrobić metodą nawet najbardziej stanowczego „autonakazu”. Na ślub naturalnie też nie poszłam, choć doskonale wiedziałam, że gdybym wtedy naprawdę chciała pokazać klasę, powinnam była pójść. Pokazywanie jednak czegokolwiek, a już zwłaszcza klasy, nie było mi wtedy w głowie, ja zwyczajnie nie miałam na to dość siły.
Uratowały mnie wtedy trzy rzeczy: duma (strata żadnego faceta, nawet jego, znaczy mniej niż ja sama znaczę dla siebie), trochę talentu artystycznego i kilku przyjaciół artystów (rzuciłam się wtedy na pisanie, a przyjaciele czytali, poprawiali, dyskutowali i nie pozwalali mi przestać) oraz niemiecka dyscyplina – studentka germanistyki nie chciała pozwolić sobie na zawalenie studiów.
Późniejszych kilka lat i późniejszych kilku już bynajmniej nie „platonicznych i bezcielesnych” facetów kosztowało mnie zrozumienie, że na „cudzym weselu” wcale nie zakochałam się we Włodku, było to co najwyżej zauroczenie, inna rzecz, że nie takie znów fatalne, wszak przyniosło per saldo wiele dobrego w naszym obopólnym rozwoju intelektualnym i emocjonalnym. Prawda co do istoty moich uczuć, jakkolwiek cynicznie czy brutalnie to nie zabrzmi, jest natomiast taka, że ja naprawdę kochałam, ale wcale nie jego, ale swoje o nim wyobrażenie. Dodatkowo popełniłam ten błąd, że omylnie i zaledwie w pierwszych minutach znajomości przyjętej wersji stanu moich emocji trzymałam się przez kilka lat. Ostatecznie o tym, że teza o totalnym rozmijaniu się wyobrażeń z rzeczywistością jest prawdziwa, miałam się przekonać dopiero po wielu latach. Nawiasem mówiąc, wtedy już i ja pozostawałam w kilkuletnim i do dziś udanym związku, kiedy to zupełnie przypadkiem spotkaliśmy się na przyjęciu u wspólnych znajomych. Gdybym wcześniej, pewnie niepotrzebnie, takich spotkań świadomie nie unikała – pewnie oszczędziłabym trochę czasu. Zamieniwszy z nim na tej imprezie ledwie kilka zdań byłam już, i teraz też jestem, absolutnie pewna, że ten ktoś nie ma absolutnie żadnego związku z moim Włodziem, tyle że wtedy miałam lat już trzydzieści lat i jeszcze kilka, a nie siedemnaście. Nie chodziło przy tym wcale o to, iżby on jakoś diametralnie się zmienił. Po prostu ten, którego tak bardzo kochałam, realnie nigdy nie istniał, on był tylko w mojej głowie.
Nikt, kto czegoś podobnego nie przeżył, nie może sobie wyobrazić, jaką ulgą jest tego rodzaju wyzwolenie emocjonalne i to nawet wtedy, gdy człowiek ma już za sobą zaplecze pod postacią kochającego i przez niego kochanego partnera.
Teraz znowu jest mi w relacjach z Włodkiem dobrze. Ale już dobrze w zupełnie inny sposób. Możemy razem z moim Waldkiem bywać gośćmi jego i jego fantastycznej żony, możemy też zaprosić ich do siebie, możemy gadać
jak dawniej, także w składzie poszerzonym o dwa dodatkowe punkty widzenia. Jest znakomicie, bo nasze stosunki opierają się teraz nie o „dziewczyńskie emocje”, w których nie ma nic złego, ale tylko pod warunkiem, że nie posuną się za daleko, a o realnie istniejącą rzeczywistość, więc skutkiem naszych spotkań już nikt nigdy nie będzie cierpiał, szczególnie że każde z nas całuje się teraz z kimś zupełnie innym. Z kimś znacznie właściwszym, bo istniejącym w równoprawnym układzie uczuciowym. Fakt, że i teraz jesteśmy dla siebie na ogół interesującymi rozmówcami, pozostaje nadal niezaprzeczalny. Nie w każdym jednak, nawet niebanalnym, rozmówcy trzeba się od razu kochać. Mogłam w trosce o ewentualne negatywne emocje swego partnera i małżonki Włodka w ogóle nie opowiedzieć tej historii. Mogłam, ale po pierwsze jestem przekonana o zaufaniu istniejącym między partnerami, w każdym z naszych związków, a po drugie pomyślałam, że zawsze gdzieś ktoś ma siedemnaście lat i... I jemu może się ona, być może, przydać.
Pointą tej historii będą natomiast moje podziękowania. Dziękuję Włodkowi za wszystko, co teraz i dawniej było między nami dobrego. Na całą resztę, szczególnie, że to jednak głównie ja sama byłam tej reszty źródłem, zaraz po zakończeniu niniejszych wyznań spuszczam zasłonę niepamięci. W końcu poważna pani w wieku dużo bardziej niż balzakowskim nie ma obowiązku pamiętania szczegółów. Jego żonie dziękuję przede wszystkim za jej przyjaźń albo co najmniej pozytywny do mnie stosunek, którymi, niezależnie od tego, czym są w swojej istocie, ogromnie się szczycę. Ostatnie podziękowania należą się niewątpliwie mojemu Waldkowi. A należą się przede wszystkim za to, iż zrozumiał moje subiektywne stanowisko, zgodnie z którym, gdyby udawać, że opisanych powyżej wydarzeń w ogóle nie było, to ani stosunki między nami dwojgiem, ani nawet relacje nas dwojga z „Włodkami” nigdy nie byłyby do końca szczere.

c. pokój

mój pokój ma cztery kąty
w każdym z nich czają się inne wspomnienia
jaka szkoda / całe szczęście
że kątów jest aż / tylko cztery.