Dotykał jej policzka grzbietem dłoni.
Postronny obserwator pomyślałby pewnie, że z czułością, której musiał dać natychmiastowy upust. Dotyk był jednak w istocie swej natury powierzchowny i jakby niezręczny; nigdy zresztą nie celował w wyrażaniu swoich uczuć. Nie musiało to bynajmniej oznaczać, że nie był zdolny odczuwać, nie? Nie umiał tylko uzewnętrzniać. Wszelkie emocjonalne emanacje były w jego przekonaniu czymś równie wstydliwym, jak uprawiany w młodzieńczym wieku onanizm, czy też wypróżnianie się do przyniesionego przez uroczą pielęgniarkę podsuwacza.
Gdyby dał się namówić na wizytę u psychologa (rzecz jasna, nie wchodziło to w grę!), ten ostatni dotarłby do korzeni już po pierwszej wizycie. Stwierdziłby seryjny przypadek "zimnego chowu", przekazywaną z pokolenia na pokolenie jak zbędny chromosom nieumiejętność okazywania pozytywnych emocji. Klasyka, jednym słowem. Jak już wspomniałem, wizyta u psychologa była czymś niewyobrażalnym i w jego pojęciu bezzasadnym ; radził sobie ze swoim własnym życiem świetnie i żaden babsztyl w białym kitlu nie musiał truć mu dupy swoimi uczonymi wywodami na temat związku pomiędzy karmieniem matczyną piersią, a udanym życiem seksualnym w wieku średnim. Jeśli nawet zdarzały mu się sytuacje, w których zakłopotany nie wiedział gdzie podziać własne dłonie i sięgał po kolejnego papierosa, by to ukryć, to nikomu nic do tego, prawda?
Cofnął dłoń, nieco chyba zmieszany.
-Zostanę jeszcze chwilę.- powiedział, choć tak naprawdę chciał już pójść.
-Musisz to zrozumieć. Jest mi ciężko z tym. To mnie przygniata, jak krzyż w drodze na Golgotę.
Zamilkł na chwilę, czując narastające zakłopotanie. Nie tą sytuacją. Raczej porównaniem, na które się odważył. Zabrzmiałoby przekonywująco w ustach kleryka, lecz nie w jego ustach. Nie bluźnił, to fakt. Nie zrobił na dobrą sprawę nic złego. A jednak odwoływanie się do symboliki chrześcijańskiej przez kogoś, kogo miejscowy proboszcz widywał raz w roku, nie było chyba fair. Zresztą, nawet i wtedy czuł się osadzony w cudzej roli i nie bardzo umiał poradzić sobie z wielkanocnym koszykiem, obijającym mu się o kolano (niósł go zwykle przed sobą i można było odnieść wrażenie, że ktoś prosił go o potrzymanie go przez chwilę, po czym zapomniał o depozycie).
-Więc jest mi z tym źle! - wydusił z siebie.
Nie musiał wcale. Nie chciał tego tak naprawdę i nikt z braku tej chęci nie miał zamiaru go rozliczać. Niekiedy jednak dajemy się unosić z prądem zdarzeń, bezwładni jak pękająca kra.
-Byłem z nią - wyszeptał.
Podziwiał czubki swoich butów. Były nienagannie wypolerowane. W ich wypastowanych zwierciadłach odbijał się rozjarzony plafon. Chyba po prostu nie umiał spojrzeć jej w oczy. Nie teraz. Zresztą znał ich wyraz.
-Byłem z nią wczoraj. I w środę. W minionym tygodniu dwa razy. Pamiętasz mój wyjazd służbowy, tuż przed świętami? Wtedy też.
Milczała.
Nie liczył przecież na to, że powie cokolwiek.
Nie spodziewał się, że rzuci się na niego z dzikim wrzaskiem i spróbuje wydłubać mu oczy, by już nigdy nie przeglądał się w łazienkowym lustrze przy porannym goleniu. By nigdy też więcej nie mógł ogolić się sam, bez pomocy osób trzecich.
Była jak konfesjonał opuszczony przez spowiednika, który wymknął się za potrzebą.
On sam był penitentem, którego grzechy nie interesowały chyba nikogo.
Jej - z pewnością nie.
Nie ciągnął dalej. Cóż to zresztą za różnica, czy pieprzył się z tą kelnerką trzy, czy siedem razy? Było mu z nią dobrze, ale nie było mu dobrze z tym. Chciał to z siebie wyrzucić. Obijało mu się o kolana, jak wiklinowy koszyk ze święconką.
Milczała. W jej oczach nie znalazł najmniejszego nawet wyrzutu.
W sobie samym nie znajdował z kolei najmniejszej nawet ulgi.
Wyszedł na korytarz. Wypłowiałe linoleum zaprowadziło go do głównego wyjścia. Na podjeździe dla karetek znany mu dobrze neurolog kończył wypalanego w pośpiechu papierosa. Gdyby nie biel lekarskiego fartucha, można by go pomylić ze świętojańskim robaczkiem.
-Dobry wieczór. - wymruczał. Nie miał najmniejszej ochoty na jakąkolwiek konwersację.
-Witam pana! - odparł nieco ostentacyjnie doktor.
Nieco też zbyt mocno uchwycił jego prawy łokieć, zmuszając go do porzucenia planów ucieczki na przyszpitalny parking.
Z papierosa pozostał już tylko filtr. Musiał parzyć go w palce.
-Późny z pana gość. - zauważył lekarz, tłumiąc atak nikotynowego kaszlu.
-To prawda. Nie mogłem wcześniej.
Rozmowa nie kleiła się. Zresztą, nie miał przecież na nią najmniejszej ochoty.
Nie teraz.
-Rozumiem. Praca. Ja też ciągnę resztką sił. A muszę tu wysiedzieć do rana.
Wygrzebał z kieszeni fartucha sfatygowaną paczkę Marlboro.
Cuchnął z bliska jak popielnica stojąca na peronie małej, prowincjonalnej stacji.
Z wonią tytoniowego dymu przeplatał się zapach alkoholu.
-Zemsta pacjenta - pomyślał.
Poczęstowany, przyjął papierosa i przytknął go do płomienia zapalniczki.
Kiedy palił ostatnio? Dwa miesiące? Chyba minęły ze trzy?
Zaciągnął się nieostrożnie aż po same koniuszki odwykłych już od nikotyny płuc.
Zakręciło mu się w głowie, jak po szklance wódki.
-Sądzi pan, że? - zaczął, ale utknął w miejscu. O co chciał spytać?
Nie pamiętał.
Podjazd wirował w egzotycznym tańcu, w parze z ginącym w kłębach dymu neurologiem.
-Cóż? Będę z panem szczery. Ktoś musi. - zaczął lekarz.
-To już piąty miesiąc. Miałem w swojej karierze kilka podobnych przypadków.
-Kariera! - eksplodowało w jego mózgu jakby papieros od połowy nafaszerowany był crackiem. -Gdybyś zrobił karierę, nie jeździłbyś na dyżury dziesięcioletnim Mondeo ! I nie cuchnąłbyś teraz tanią wódą! - miał mu to ochotę wykrzyczeć. Prosto w twarz.
Świat przestawał już wirować. Było mu zimno.
-Mózg pańskiej żony nie funkcjonuje. Wylew był bardzo rozległy. Niekiedy może pan mieć wrażenie, że ona pana słyszy, ale to jedynie odruchy eksteroreceptywne.
Zdał sobie sprawę, że biegnie. Biegł przez szpitalny trawnik w stronę budki parkingowego stróża.
-To stan wegetatywny! - ścigał go głos podchmielonego lekarza.
Na oddziale Intensywnej Opieki Medycznej zajęte było tej nocy tylko jedno z pięciu łóżek.
Opleciona pajęczyną przewodów, znieruchomiała jak omotana przez pająka mucha, spoczywała na nim kobieta przyodziana w białą, płócienną koszulę, zdobioną wykwitami szpitalnych pieczęci. Na jej policzku wysychała właśnie łza.
Tylko jedna, samotna, jak wszystko co nie znajduje swojej pary.
Najnowsze komentarze