Zastygłe morza, w nich krople nadziei,
strach zimną, cienką strużką spływa do dna wiadra,
wypite strzemienne w brzasku wrześniowej niedzieli,
zdmuchnięte płomienie w czarnych kandelabrach.
Zefir portu zerwał śnieżne czapy piwa,
kucharz przeciął na dwoje śpiew białego ptactwa,
oczy pełne skupienia, z łez srebrzysta grzywa,
towarzyszem wieczerzy, zimna już kolacja.
Twarz fajką z wiśni groźnie połyskuje,
rozum wszak mocniejszy od każdego żagla,
okręt sprawy ważkiej płynie, nie dryfuje,
orle gniazdo znów wspomina przepowiednie diabła.
Brzeg swym czarnym zboczem błysnął gdzieś w oddali,
wnet zgęstniała ślina na sinawych wargach,
list zmięty odetchnął w zapomnienia sali,
nowa wiara coś szepcząc przysiadła na barkach.
Już w przystani uliczkach parkują karoce,
noc peleryną łaski omiata dach miasta,
miłość w trzewiach jak motyl w niewoli trzepoce,
zaostrzony sztylet, bynajmniej nie do ciasta.
Aleje bzem słane oddychają ciężko,
jak zraniona kobieta, zima jest okrutna,
czarne oficerki, po schodach, niezbyt prędko
Pobiegły, tarcza czasu miarowo drwi z obietnic jutra.
Biała pierś zastygła w blasku karmazynu,
ciepły wir purpury zalewa wezgłowie,
Najnowsze komentarze